środa, 28 października 2020

                                                     
                      SZARLATAN

                     

W CIENIU MLECZA

Agnieszka Holland to klasa sama w sobie, to nie ulega wątpliwości. Dlatego każde jej nowe dzieło to ważne wydarzenie filmowe. Ale prawdą też jest, że dla mnie osobiście to, co najcenniejsze w jej filmografii, zawiera się w okresie polskim- ”Kobieta samotna”, „Aktorzy prowincjonalni, „Gorączka”. No i uwielbiam „Plac Waszyngtona”. Przy pozytywnym, ale nieco zdystansowanym podejściu do najnowszego obrazu Holland „Szarlatan” zaskoczył mnie niezwykle pozytywnie.  I choć filmu nie pokocham, to jednocześnie uważam, że to jeden z najlepszych obrazów Agnieszki Holland.

Znając poprzednie dokonania autorki „Pokotu”, spodziewałem się dobrze opowiedzianej biografii, sprawnej narracyjnej dramaturgii i znakomitego warsztatu filmowego- ale nic poza tym. Otrzymałem jednak psychologiczną łamigłówkę, fascynującą historię, niejednoznaczny, bardzo skomplikowany portret jednostki niebanalnej, ale  jednocześnie bardzo ludzkiej. Nie zawiodła też strona formalna filmu. Jak zwykle zachwyca scenografia i kostiumy, dbałość o detal, umiejętność komponowania kadru, choć film nakręcony jest w konwencjonalny, prawie staromodny sposób, aby dopasować się do realiów epoki. Wizualnie jest bardzo dostępny dla widza, Holland nie eksperymentuje, nie szuka estetycznych smaczków. Opiera swój film na tradycyjnych komponentach, w tym aktorstwie. Świetna gra Ivana Trojana nie jest żadnym zaskoczeniem (patrz choćby „W cieniu”, „Samotni” czy „Wacław”), ale należy jednak podkreślić, że Holland nie ułatwiła mu zadania, bowiem rola Mikolaski wcale nie jest spektakularna, nie daje jakichś ogromnych możliwości scenicznych. Już bardziej intensywniej, aktorsko ciekawiej wypada ta postać w młodości. I tu też trzeba pochwalić Holland za intuicję, bowiem młodego Mikolaska zagrał syn Trojana- Josef, absolutny debiutant. Wnosi nie tylko naturalne podobieństwo, ale też autentyczną młodość i żywiołowość. Trzeba powiedzieć uczciwie, iż udało mu się udźwignąć tę rolę.

 

 
 
Pełen profesjonalizm każdego komponentu sztuki filmowej to bez wątpienia atut „Szarlatana” , ale główna siła tkwi jednak w czymś innym. Scenariusz Marka Epsteina jest tylko luźno inspirowany prawdziwym życiem Mikolaska, a Holland wielokrotnie się wypowiadała, że zapis historyczny w jej filmie jest szkicowy i niekoniecznie prawdziwy, co pozostawiało jej swobodę fikcyjnej interpretacji tematu. I tu trzeba doszukiwać się pierwszego kroku w stronę sukcesu. Holland nie bawi się w faktografię, nie skupia się na szczegółach i historycznej prawdzie, buduje za to uniwersalną historię człowieka uwikłanego, skomplikowanego, sprzecznego. Idąc tą drogą ucieka od ideologizowania postaci, nie czujemy fascynacji tą postacią, choć pod wieloma względami bohater jest autorce bardzo bliski.
 
To rozedrganie interpretacyjne widzimy już na poziomie tytułu. I to naprawdę odważny tytuł, bowiem jeszcze przed seansem podważa mitologiczny aspekt tej postaci. I „Szarlatan” podąża w tę stronę niejednoznaczności. Pytanie kluczowe dla wielu widzów: czy był magicznym cudotwórcą czy oszustem wcale zresztą nie musi być najważniejsze, może dotyczyć nie tyle samego daru, co jego genezy, momentu jego narodzin. Czy jest on wytworem rozsądku czy metafizycznym objawieniem? Jeśli uznamy za źródło scenę z wyleczeniem siostry, to ma to posmak nawiedzenia. Budzi go w nocy jakieś przeczucie, które wydaje się przychodzić ze strefy mistycznej. Robi to pierwszy raz w życiu, ale wydaje się wypełniać go duchowa siła. Zachowuje się zdecydowanie, jest pewny swych poczynań, wobec siostry stosuje niemal siłę. Scena ta ma moc swoistego objawienia, nawiedzenia przez boską siłę. Nie można jednak zapominać, że bierze się ona nie z próżni, a z wiedzy. Jest synem ogrodnika, znajomość świata roślinnego tak czy inaczej jest fundamentem jego działania.

Ale jeżeli sięgniemy jeszcze głębiej, retrospekcja ukazuje nam kluczowe dla całego jego życia wydarzenie z czasów wojny. Rozstrzelanie kolegi pod groźbą śmierci, a potem próba samobójcza, to coś więcej niż tylko trauma, to być może bodziec wszystkich jego działań. Praprzyczyna wszystkiego. Może obsesyjne pomaganie ludziom jest próbą zagłuszenia wyrzutów sumienia, a może matematycznym rachunkiem, spłatą zaczerpniętego długu? Jeśli założymy, że to wydarzenie go popchnęło w stronę leczenia ludzi, to mamy człowieka, który wybiera bardzo świadomie sobie drogę życiową, być może pod wpływem przypadku (choroba siostry), być może pod wpływem intuicji, ale jednak świadomie. Zresztą można w jego działaniu zobaczyć też po prostu dojrzewanie, wykorzystanie życiowego doświadczenia, by zbudować sobie swój świat. Jak sam stwierdza – możliwość wyboru to największa kara, co zrozumiałe jest, kiedy staje się w obliczu konfliktu tragicznego- albo moje życie, albo drugiego człowieka. Nie umiem jednak rozstrzygnąć, czy wybrał sobie takie życie jako karę za popełnioną zbrodnię czy postanowił z tego uczynić swoistą tarczę. Bycie cudotwórcą, pomaganie drugiemu człowiekowi może być rodzajem terapii dla niego i być może to też pozwala zrozumieć jego nieugiętość, świadome dążenie do określonego celu. 


Film nie rozstrzyga tego dylematu. Jego działalność, jego życie oscylują między nauką a magią. Na pewno miał talent wsparty wiedzą zielarską i długoletnią praktyką. Nie można bowiem zapominać, że za jego zdolnościami stoi edukacja, specyficzna, ale edukacja. Znajduje sobie nauczycielkę w postaci rozsądnej wdowy, pani Mulbacherovej, która uczy go rzemiosła - polegającego w zasadzie na wizualnej analizie próbek moczu. Choć skrótowo, ale bardzo jednoznacznie pokazana jest długa droga nauki, tysiące przebadanych próbek, setki błędów i nieudanych diagnoz. W tym wcale nie musi być magia, tylko umiejętność diagnostyczna, na oryginalnym bądź co bądź materiale, i tradycyjne ziołolecznictwo. Oczywiście to nie tłumaczy magicznego przepowiadania ludziom śmierci. Ale i ta swoista cudowna moc może być daleka od metafizycznych aspektów. Być może to umiejętność czytania ciała ludzkiego na wzór innych tworów natury. Być może nauczył się przeglądać jak w lustrze naturze i intuicyjnie czytać w jej tworach. To znamienne jak wiele wie o swoich pacjentach, czasem stając się nie tylko uzdrowicielem, ale i duszpasterzem. Oschłym, racjonalnym, ale jednak przewodnikiem. Bo wcale nie chcę przechylić działań Mikolaski w stronę racjonalizmu czy nawet wyrachowania. Nie przypadkowo jedne z najpiękniejszych scen- choć zabrzmi to groteskowo- to właśnie badanie próbek moczu pod światło. Te obrazy mają w sobie specyficzną poezję, magiczną aurę, coś rytualnego, dotykającego sfery sacrum.

Jest coś przy okazji fascynującego, że drogą do poznania emocji, może nawet duszy jest analiza moczu. To pozwala bohaterowi dojrzeć w każdym pacjencie jednostkę- każdy jest dla niego odrębnym bytem. Ale tu kolejny paradoks - jednocześnie bowiem nie dostrzega w nich konkretnych ludzi, a jedynie jednostkę chorobową. Jego humanizm jest więc specyficzny. Czy to jednak źle? Liczy się dla niego tylko choroba, którą trzeba wyleczyć, cierpienie, któremu trzeba zaradzić. Tu pada kolejne pytanie, wątpliwość- czy empatia jest kluczowa przy leczeniu, czy jest niezbędna? Czy bardziej liczy się skuteczność czy ludzkie podejście do pacjenta? Bohaterowi daleko do świętości, empatia czy otwartość na pacjenta nie są jego mocna stroną. Ale czy przez to jest gorszym uzdrowicielem? Być może właśnie lepszym. Bez teatralnych gestów, pustych słów, skupia się tylko na leczeniu. Jest skuteczny i być może w ostatecznym rozrachunku to tylko się liczy.

I jeszcze raz powtórzę – indywidualizuje, każdego traktuje jako odrębną jednostkę. I jest w tym leczeniu demokratyczny. Wszystko mu jedno, czy leczy faszystę Bormanna czy komunistycznego prezydenta Zapotocky'ego, mają dla niego taką samą wartość co wiejski chłopak. Dlatego tak usilnie walczy z systemem. Oczywiście „walka” to duże słowo, ale przeciwstawia się temu systemowi w imię jednostki, pacjenta. Próbuje żyć poza ustrojem, ale jednocześnie jego wolność jest mocno uwikłana w historię. Być może jest naiwny, utopijny w postrzeganiu świata. Chce żyć jakby nie było wojny, okupacji, komunizmu, istnieć poza historią. Być może to tylko brak realizmu  a może franciszkańska wiara, że liczy się przede wszystkim człowiek. To tworzy wokół niego pozytywną aurę- myślenie, że ludzie są dobrzy, tylko trzeba im pomóc. Życie według optymistycznej formuły, iż „wszystko będzie dobrze”. Wierzy w swoje możliwości, ale też nie jest pozbawiony rozsądku. Nie jest cudotwórcą, kiedy widzi, że jest za późno dla pacjenta, nie oszukuje go i nie obiecuje wyzdrowienia. Może się to wszystko podobać, ale można też to odczytywać jako wcześniej wspomnianą niefrasobliwość, brak rozsądku. Kiedy zaczyna się mu palić grunt pod nogami i grozi mu więzienie, ma możliwość wyjazdu, bowiem jeden z dawnych pacjentów gotów jest załatwić mu paszport. Ma też znajomości w Chicago, gdzie mógłby znaleźć schronienie. A jednak zostaje. Poczucie obowiązku, a może po prostu pycha, która prowadzi do zguby?

 

  

Pycha, a może po prostu oportunizm? Leczenie Bormanna można przecież odczytać i tak, i tak. Choć przeznacza pieniądze na ruch oporu, to jednak jego decyzje pachną konformizmem, załatwia sobie coś w postaci parasola ochronnego. Interesuje go tylko leczenie, ale aby to robić, niekoniecznie musi być etyczny. Misja leczenia nie jest bowiem zawieszona w próżni. Holland pokazuje, że nie da się żyć poza historią, co zresztą pokazuje dramatyczna scena z czasów wojny. Dylematy moralne zostają więc postawione bohaterowi- czy leczenie Bormanna jest działaniem niepatriotycznym czy głęboko humanistycznym? Czy można przeliczyć życie faszystowskiego ludobójcy na tysiące wyleczonych rodaków? Czy idea niesienia spokoju, pomagania w cierpieniu, dawania nadziei nie jest ważniejsza niż inne idee? Bohater wybiera, a my musimy ten jego wybór ocenić.

To uwikłanie człowieka w historię jest mocno zaznaczone wspomnianą sceną egzekucji. Ale tak jak się nie da żyć poza czasem historycznym, tak nie da się także żyć poza swoim ciałem, poza swoją seksualnością. Wbrew jednak zarzutom z jednej strony albo oczekiwaniom z drugiej- wątek homoseksualny nie jest nad wyraz rozbudowany. Holland nie buduje wokół niego całej charakterystyki bohatera, co nie oznacza oczywiście, że nie ma on znaczenia. Ale nie najważniejszy wcale jest fakt bycia outsiderem, kimś, kogo system komunistyczny zniewala czy próbuje zniszczyć. Chęć takiej interpretacji się pojawia w kontekście współczesnej rzeczywistości, którą Agnieszka Holland często i sugestywnie komentuje. Ale na tym polega siła filmu, że jest on bardzo daleki od prostej propagandy. „Szarlatan” to dramat człowieka, który żyje w niezgodzie z samym sobą, który traktuje swoje pożądanie jako grzech, jako słabość. Nie potrafi zaakceptować siebie, pogodzić się ze sobą. Jego klęczenie na kamieniach przed figurą Chrystusa to swoista pokuta, co jednak ciekawe- nie nosi ona dla mnie wcale znamion religijnych, zwłaszcza że bohater w młodości wyraźnie dystansował się od Kościoła i religii. Bardziej wydaje się się to emanować  swoistym masochizmem. Traktuje homoseksualizm jak chorobę, jako pęknięcie na swoim wizerunku uzdrowiciela. Zresztą być może kluczowe jest samo pożądanie, bo ktoś taki jak on powinien żyć poza ciałem, nie być ograniczanym przez zmysły czy fizjologię.

Fascynujące jest jak ktoś tak mocno osadzony w naturze, jednocześnie próbuje tak usilnie wykorzenić w sobie swoją zmysłowość, cielesność, nie potrafiąc spojrzeć na siebie przez pryzmat biologii i praw natury. Jan wstydzi się swojej miłości, ale wbrew pozorom nie dąży do ascetyzmu, wprost przeciwnie- jest pełen pasji w uczuciu, zaborczy, żeby nie powiedzieć żarłoczny. Wypełnia ona jego duszę, uwalnia go z granic ciała, daje autentyczną wolność.

To uczucie ociepla jego wizerunek, nadaje mu ludzki rys, posmak człowieczeństwa. Przez cały czas wydaje się wyobcowany, zimny, żeby nie powiedzieć zmrożony, ascetyczny emocjonalnie. Pokazują to już pierwsze sceny. Widzimy jego oschłość wobec siostry, która przyszła do niego po pieniądze. Obojętny i protekcjonalny, świadomie i na chłodno ją upokarza. O ile bunt wobec ojca zostaje wyraźnie zaznaczony ( choć z przebiegu akcji jest on mało uzasadniony), o tyle nie mamy żadnych podstaw, by zbudować jego niechęć wobec siostry. Konsternację wzmacnia fakt, że wcześniej uratował ją przed amputacją. Ale ten brak emocji i empatii zauważyć możemy również wobec pacjentów. Nie odszukamy w jego sylwetce postaci dobrego doktora. To po prostu świetny fachowiec, a może właśnie tylko szarlatan. W trakcie seansu budziło się we mnie przekonanie, że tytuł odnosi się nie tyle do jego działalności medycznej, co bardziej do materii ludzkiej. Jest szarlatanem jako człowiek, ktoś, kto cały czas ucieka od siebie, oszukuje siebie i świat. Wiele sytuacji stawia go w negatywnym świetle. Swoisty materializm, narcystyczne zapędy, pewność siebie granicząca z pychą, pewna pogarda dla innych, nie do końca uzasadniona agresja czy apodyktyczna zaborczość czynią z niego bohatera trudnego do polubienia. Bo też trudno zaakceptować go rzucającego się z siekierą na ojca czy zmuszającego kochanka, by ten za pomocą ziół doprowadził żonę do poronienia.

Najtrudniej wybaczyć mu jednak zdradę kochanka w finale. By siebie ocalić poświęca Frantiska, który przez te wszystkie lata nie tylko był, ale wspierał go, pomagał, a przede wszystkim kochał. I nawet jeśli będziemy szukać okoliczności łagodzących- u większości osób pojawi się chęć odrzucenia bohatera. Ta miłość, pełna namiętności i wolności, która go wyzwala, która jest źródłem światła, ukazuje najprawdopodobniej jego autentyczne oblicze. Związek ten wpisuje się w romantyczne wyobrażenia i to nie tylko w buncie przeciw obyczajowości i prawu. Tym samym wyrzeczenie się ukochanego boli nas, widzów, i jest tak trudne do zaakceptowania.

Ale ten Piłatowy gest nie wynika z prostych egoistycznych potrzeb, nie jest też elementem lęku przed śmiercią. Składa ukochanego w ofierze swojej pracy, bez której nie może żyć. I to być może jest klucz do odczytania tej postaci. On musi ratować życie ludziom. To jego misja – droga, która go prowadzi. To główna różnica między nim a jego nauczycielką, Mulbacherovą. Ona żyła w cieniu, skromnie i prosto. Po prostu pomagała ludziom, mając świadomość swoich ograniczeń i ciężaru zadania, które wypełniała. Mikolaska postanowił zostać mesjaszem. Może to zresztą krzywdzące określenie ”postanowił”, może raczej poczuł to, usłyszał wewnętrzny głos. Nie rozstrzygając tego, nie mam wątpliwości co do drogi, którą musi bohater według siebie iść, bez względu na wszystko. I wszystko musi poświęcić, by wypełnić swoje powołanie. Bo w swoim mniemaniu poświęca nie tyle kochanka ( który wydaje się nota bene godzić z tą rolą ), co swoją miłość do niego. W tym nie ma egoizmu, poświęca to, co dla niego najcenniejsze, by żyć i pomagać innym. I tak odczytuję scenę, kiedy przez moment po wyprowadzeniu z sali sądowej bohaterowie się spotykają. W dotknięciu dłoni  kochanka jest czułość i miłość. Nie odczytuję tego gestu jako fałszywego.

Istotną do takiego odczytania wydaje mi się najmocniejsza scena filmu - moment, kiedy młody Jan roztrzaskuje nowo narodzone kocięta o skałę. Choć zwierzęta znajdują się w worku, scena jest niezwykle sugestywna w swoim okrucieństwie. Tym mocniejsza, że nas zaskakuje. Zupełnie nie jesteśmy na nią ani fabularnie, ani psychologicznie przygotowani. Budzić może absolutny szok. Ale odczytanie jej jako dowód na bezmyślne okrucieństwo jest zbyt łatwe i chyba niesprawiedliwe. Przyznać jednak trzeba uczciwie, iż scena nie jest łatwa do odczytania. Dla mnie na pewno jest ona przekroczeniem pewnej granicy (zresztą to wydarzenie spowodowało rozstanie Mikolaski i jego nauczycielki). Z jednej strony ten okrutny czyn jawi się jako swoisty akt łaski- niósł te zwierzęta, aby je utopić. I tak miały zginąć. Wybrał drastyczniejszy sposób, ale i szybszy. Z drugiej strony jest w tym wściekłość na świat, gniew, a może nawet bunt przeciw śmierci. Wyrok został już na nie wydany, a on znów staje się narzędziem w rękach kata. Widzimy jakiś rodzaj paralelizmu między tą sceną a sceną z czasów wojny. Może chce wziąć pełną odpowiedzialność za ich śmierć, dokonać  świadomego wyboru, a nie być ślepym narzędziem w rękach losu. Może musiał poczuć okrucieństwo, świadomie zniszczyć jakieś istnienie, zrozumieć ból i śmierć, aby zacząć "zbawiać" świat. Wiem, że to kontrowersyjne, ale mam poczucie, że bez tego nie byłoby Jana Mikolaska, nie byłoby tych setek uzdrowień.

Wychodząc z kina, nie wiemy, kim był tak naprawdę Jan Mikolasek. Pozostaje dla nas zagadką. Szarlatan czy geniusz? Mądrość filmu polega na tym, że być może nie musimy na to pytanie odpowiadać. Kluczowe wydaje się rozstrzygnięcie: czy mu wierzymy czy nie? A ja mu wierzę. Choć nie jest mi bohaterem bliskim, choć nie mogę powiedzieć, że go lubię czy podziwiam, to mu wierzę. Przekonała mnie jedna scena, zresztą moja ulubiona,która w obrazie Holland sytuuje się gdzieś z boku. Podczas więziennego spaceru, obchodząc zdewastowany klomb, dostrzega on wśród jałowej ziemi mały kwiatek banalnego mlecza. Pochyla się nad tą rośliną z pewną czułością, widząc w niej siłę i mądrość natury. I oto dla mnie prawdziwa twarz bohatera. Kiedy go nikt nie widzi, kiedy pozostaje tylko twarzą w twarz z małym kwiatkiem. Jest w tej scenie jakiś spokój, jakaś zwyczajność, swoista harmonia, może nawet swoista miłość. W tym małym kwiatku mieści się  prawda i piękno świata. Może to jest właśnie szarlataneria- znaleźć siebie w cieniu mlecza?