piątek, 29 grudnia 2017

                   
NA KARUZELI ŻYCIA
 


BŁĘDNE KOŁO

Za bardzo lubię Woody'ego Allena, żeby nad nim się znęcać za ostatnie jego dzieło. Ponadto podpisany przez kogoś innego ten film nie byłby już wcale taki zły. Zasada porównania jednak nie działa na korzyść Na Karuzeli życia i to nawet jeśli weźmiemy pod uwagę ostatnie dokonania twórcy.


Co ciekawe Karuzela życia to w pewnym sensie standardowy Allen. Umiejscawia on akcję na Coney Island w latach 50, czyli latach swego dzieciństwa. Pojawia się też charakterystyczny dla Allena narrator. Tym razem jest to Mickey (Justin Timberlake), młody ratownik marzący o karierze dramatopisarza, który zakochuje się w starszej, zagubionej w rzeczywistości kobiecie o imieniu Ginny, granej przez Kate Winslet. Ginny to niespełniona aktorka, uwięziona w małżeństwie z operatorem karuzeli- Humptym (Jim Belushi) i zarabiająca jako kelnerka. Silne migreny, problemy z alkoholem, syn-piroman dopełniają obraz jej nieszczęścia. Sprawy nie ulegają poprawie, gdy pojawia się  na horyzoncie Caroline (Juno Temple), córka Humpty'ego z poprzedniego małżeństwa. Młoda dziewczyna ukrywa się przed mężem gangsterem właśnie w ich domu. Dramat rozpoczyna się, kiedy młody ratownik przenosi wzrok z Ginny na pasierbicę.



Problem w tym, że w rzeczywistości niewiele tu dramatu, mimo teatralnej scenografii i dramaturgicznych nawiązań. Zawodzi w tym filmie naprawdę dużo, ale chyba najsłabszy punkt to scenariusz. Zabrakło wielkiemu mistrzowi i inspiracji, i pomysłu. Historia toczy się leniwie, zupełnie jest niezagospodarowana przez wydarzenia, czyli po prostu niewiele się dzieje - zarówno w sferze emocjonalnej, jak i psychologicznej. Bohaterowie bez końca opisują swoje motywacje, życzenia, nadzieje i marzenia, ale w zasadzie niewiele robią. Fabuła jest nad wyraz nijaka, a dialogi, z których Allen przecież słynie, są po prostu nudne. Brakuje błysku, ironii, humoru, fraza jest płaska i bezbarwna - tchnie nieporadnością.



Zupełnie zawiodła też postać narratora- i na poziomie aktorskim ( bezbarwny, nieprzekonywujący Timberlake), i na poziomie konstrukcji postaci. Aspiracje Mickeya, aby zostać drugim Eugene O'Neillem, nijak się nie mają do jego osobowości i umiejętności opowiadania. Nie czynią go kreatorem tego świata, nie pogłębiają jego charakteru ani nie tworzą podwójnego dna wydarzeń. Mówi swojej kochance, że chce napisać sztukę o ludzkim życiu - wielki tragiczną historię, w której bohaterka zostaje zmiażdżona przez fatalistyczną słabość. Brzmi ładnie i patetycznie, ale on sam niestety jest co najwyżej z telenoweli. Mickey błąka się po scenie i nie kreuje żadnych emocji, mimo iż tworzy jeden z wierzchołków trójkąta miłosnego.Pomiędzy postaciami w ogóle nie ma zbyt dużo napięcia, interakcje są przewidywalne i oczywiste. Powtarzają się, bez jakiegokolwiek zróżnicowania emocjonalnego.



W zasadzie film ma dwa jasne punkty, na co zwraca zresztą większość recenzji. Pierwszym są zdjęcia weterana kamery Vitorrio Storaro. Doskonale wykorzystuje on zmienne światła atrakcji Coney Island, aby odzwierciedlić zmieniające się nastroje każdej sceny. Plaża, promenada, gigantyczny diabelski młyn, ulice Brooklynu ukazane w jaskrawych kolorach tworzą magiczny świat, owinięty oniryczną poświatą. Same w sobie zdjęcia są piękne, ale całościowo podkreślają tylko nienaturalność i naskórkowość opowiadanej historii. I nie zmienia tego nawet rewelacyjna gra Kate Winslet, która świetnie oddaje postać starzejącej się kobiety, próbującej zatrzymać czas. Porównanie do Blue Jasmine i kapitalnej roli Cate Blanchett wydają się  w tym wypadku oczywiste.



Ginny to kobieta na skraju załamania nerwowego i to permanentnego. Życie oszukało ją na każdej płaszczyźnie, a ludzie przynoszą jej tylko rozczarowanie. Gorycz porażek życiowych uczyniło ją osobowością neurotyczną, pełna niepokoju, żalu i wściekłości. Nauczyła się sztuki kłamstwa, a może lepiej- iluzji, która jak tarcza chroni ją przed całkowitym upadkiem. Jej świat został ograniczony do Coney Island i całkowicie odizolowany od reszty świata, zamknięty niemal dosłownie czarodziejską karuzelą. Momentami wygląda jak uwięzione zwierze, gotowe zrobić wszystko, by się uwolnić. Są momenty, kiedy dotyka bezdennej rozpaczy, są kiedy widać w niej jeszcze blask kobiety, którą mogła być. Jej związek z młodym dramaturgiem jest skazany z założenia na porażkę, ale jest w tym  dramatyczna próba ratowania godności, która stawią ją w końcu przed dużym dylematem moralnym.



Winslet jest znakomitą aktorką i w rolę tę wkłada cały swój kunszt teatralny rodem z Broadway'u. Sprawia, że desperacja Ginny, jej tęsknota i fatalistyczna niemoc są namacalne. Momentami rzeczywiście przypomina wielkie aktorki lat 50 jak Vivien Leigh czy Bette Davis. Ale jej rola jest zawieszona w próżni, nie tworzy materii filmowej. Trudno  nam tym samym sekundować w jej rozterkach, przejmować się jej losem. Całość filmu pozostawia nas w emocjonalnym oddaleniu.



Na karuzeli życia miało szansę stać się intrygującym melodramatem o udaremnionych ambicjach, egzystencjalną wykładnią tezy o fatalizmie losu ludzkiego, ale filmowi po prostu brakuje blasku. Niemal wszystkie recenzje zwracają uwagę na wiek reżysera i tym samym zmęczenie wielkiego mistrza, ale to tylko częściowe wytłumaczenie obecnej porażki, co potwierdza dobiegający osiemdziesiątki Storaro - jednak w znakomitej formie. Woody Allen musi się po prostu zatrzymać i robić filmy raz na trzy lata. Ostatni obraz miał potencjał. Metafora karuzeli, sylwetka Ginny, intertekstualność historii- dawały szansę na film pokroju Blue Jasmine czy O północy w Paryżu ( bo o powrocie do czasów Annie Hall czy Purpurowej róży z Kairu zapomnijmy). By tak się stało, scenariusz nie może być szkicem, a cały film wyrafinowanym, ale jednak ćwiczeniem. To nie był stracony czas, bo to Woody Allen, ale chciałbym, aby  o tym zaświadczała jakość filmu, a nie tylko magia nazwiska. 

T.M. 



wtorek, 26 grudnia 2017


                                                       NAJLEPSZY




PONAD SOBĄ

Muszę przyznać, że nigdy nie byłem admiratorem poprzedniego filmu Łukasza Palkowskiego, ale też muszę przyznać, że Bogów naprawdę się dobrze oglądało. To był po prostu fajny film. Najlepszy, choć skrojony według tego samego formatu, jest filmem jednak wyraźnie słabszym. Czy to oznacza nieudanym? Myślę, iż nie. Problem tego dzieła tkwi jednak w swoistym paradoksie- to, co jest jego siłą, jest też słabością.

Zacznijmy od pozytywów. Najlepszy to kawał dobrej reżyserskiej roboty. Palkowski dobrze czuje się w tej konwencji kina hollywoodzkiego, umie opowiadać historie, które krzepią. Wartka fabuła może się podobać, a reżyser stara się cały czas trzymać rękę na pulsie, kiedy trzeba - przyśpiesza, kiedy tego wymaga historia - zwalnia. Tonacje emocjonalne również są dobrze sproporcjonowane, czasami pojawia się humorystyczna scena, czasami dominuje dramat. Najlepszy to taki koktajl - dobrze wymieszany, złożony z odpowiednich komponentów. Twórca Bogów wrzucił chyba wszystko, co przy takich biografiach jest potrzebne. 

Trzeba też przyznać, iż odtwórca  Jerzego Górskiego, Jakub Gierszał, wdzięcznie odgrywa swoją rolę - jest wystarczająco charyzmatyczny i pozwala polubić swoją postać. Role drugoplanowe są wyraziste i łatwo zapadają w pamięć. Oczywiście można się zastanowić - ja to robiłem - czy zatrudnienie Magdaleny Cieleckiej do roli matki bohatera było potrzebne, czy to tylko prosta chęć przypodobania się widzowi. Pewnie tak, ale przecież takimi smaczkami kino amerykańskie żyje, a oglądanie poszarzałej Cieleckiej, w papuciach i podającej odwieczny rosołek synkowi, takim smaczkiem jest i sprawia prostą, ale jednak przyjemność.

Obraz jest wizualnie dopracowany, zdjęcia Piotra Sobocińskiego jr i montaż są na wysokim poziomie filmowym. No i najważniejsze- optymistyczna historia zmagania się ze swoimi demonami wybrzmiała tak jak powinna wybrzmieć. Mamy kolejnego bohatera silniejszego od życia (mówię to bez ironii), wojownika i herosa. I w ten sposób obraz Palkowskiego buduje naszą wiarę w człowieka i afirmatywny stosunek do życia.Ten film może się podobać i się podoba, niezależnie od płci, wieku i doświadczeń, a nagroda gdyńskiej publiczności jest tego dobrym potwierdzeniem.

No właśnie- wszystko to jest takie poprawne, takie ładne, takie krzepiące ( choć oczywiście jest i krew, i wymioty, i cierpienie, i śmierć ). Filmowi brakuje pazura, jakiejś ambiwalencji, konfliktów, nawet złych charakterów. Despotyczny ojciec w wykonaniu Artura Żmijewskiego jest potraktowany figuralnie, nie tworzy konkretnej osobowości. Ojciec Grażyny, ukochanej bohatera, tylko udaje złego, Woronowicz czyni go „sympatycznym”, a zresztą postać ta przechodzi metamorfozę. Jedynym więc adwersarzem Górskiego pozostaje on sam ze swoją mroczną stroną. Pomysł nawet niegłupi, ale jego realizacja pozostawia dużo do życzenia. Konwencja horroru, którą reżyser zastosował, zupełnie nie pasuje do całości filmu, razi sztucznością i - nie bójmy się tego powiedzieć - banalną, łopatologiczną symboliką. Tę sztuczną i momentami nieznośną konwencję tworzy też muzyka, zupełnie z innej bajki, ale „dobrze” brzmiąca.

Postacie pozytywne wygrane są raczej na jedną nutę albo jak w przypadku Marka Kotańskiego ( dobry Janusz Gajos) po prostu niewykorzystane. Jeszcze bardziej szablonowo wypadają postacie kobiece. Aktorsko ciekawa Kamila Kamińska, jako Ewa Meller - kolejna ważna kobieta w życiu bohatera- tak naprawdę niewiele ma do zagrania. W filmie brakuje psychologicznych niuansów, szczególnie w konstrukcji głównej postaci - zabrakło pęknięć charakterologicznych, jakichś wątpliwości, niejednoznaczności, a większość scen jest  dość przewidywalna.


Problemem więc jest przede wszystkim to, że ten film za bardzo chce się podobać i za bardzo chce trafić w gusta wszystkich. Traci na tym film, ale pewnie nie traci przeciętny widz.
I ,mimo wszystko, dobrze, że takie filmy w Polsce powstają. Dobre kino środka, o pewnych ambicjach artystycznych, inteligentnie skrojone i trafiające do odbiorcy. Wciąż brakuje nam takich filmów.

T.M.

środa, 20 grudnia 2017

                                CICHA NOC

             

POLAKÓW PORTRET CIASNY

Zacznę swoje rozważania od pytania, które rozpoczęło pierwsze spotkanie DKFu Między obrazami. Pytania, które towarzyszyło mi przed seansem, ale także zaraz po - czy to jest film na Złote Lwy? A może trochę inaczej- dlaczego ten film wzbudza tak powszechny zachwyt wśród krytyków i recenzentów? Festiwale filmowe rządzą się swoimi prawami, wobec werdyktu można się zdystansować, ale zakwestionować opinię czołowych recenzentów w miesięczniku Kino już znacznie trudniej. To uznane nazwiska, które trudno nie darzyć szacunkiem, nawet jeśli się z ich opiniami nie zgadzam. Film otrzymał tam tylko jedną ocenę dobrą, a kolejne recenzje, czy to w prasie czy Internecie, tylko wydają się potwierdzać, iż mamy do czynienia z filmem co najmniej bardzo dobrym. Oczywiście nie brakuje mi filmowej asertywności, żeby rzucić buńczucznie - jak zachwyca, jeśli nie zachwyca, ale z tym filmem byłoby to pójście na łatwiznę. Kluczowym pytaniem nie jest to, czy Cicha Noc mnie zachwyca, tylko czy jest filmem ważnym i wartościowym? Co czyni ten film tak atrakcyjnym w odbiorze?

Na pewno problematyka filmu.Wielokrotnie padały opinie, iż obraz dotyka ważnej, a raczej zaniedbywanej w kinie polskim, kwestii - emigracji. W ostatnich lat.ach temat gdzieś się pojawił na marginesie filmu Zjednoczone stany miłości i to w zasadzie wszystko, a przecież emigracja to motyw, który nie tylko mocno dotyka naszej rzeczywistości, ale też trafnie opisuje mechanizmy współczesnego świata. W końcu jest też silnie zakorzeniony w naszej historii. To przecież jedno z najważniejszych pytań w powojennej historii Polski- wrócić czy nie wrócić? Z tym pytaniem borykali się najwięksi poeci jak chociażby Miłosz czy Barańczak. I to przecież Pan Cogito na pytanie przyjaciół „więc po co wraca”? mówi o „splątanych korzeniach”, „uścisku pamięci”, „wodzie dzieciństwa”.

Dramatyczne zmagania się z tym pytaniem, mimo zmieniających się realiów( polityczną emigrację zastąpiła zarobkowa),wybrzmiewają dziś jeszcze intensywniej i silniej. I trzeba przyznać, że w filmie to pytanie rzeczywiście wyartykułowane zostaje mocno i trafnie. I to nie tylko w kontekście narodowym, choć słowa ojca głównego bohatera to by sugerowały. Przeniesienie tego problemu na grunt rodzinny jest zresztą bardzo dobrym pomysłem, zwłaszcza że Adam, główna postać, to już drugie pokolenie emigrantów ( i tu pojawia się kolejne ważkie pytanie- czy ostatnie ?). Postać ojca, pozornie drugoplanowa, wydaje się jednak kluczowa w konstruowaniu postaci Adama. Ojciec jest lustrem, w którym przegląda się bohater. . Osoba ojca naznaczona jest dramatyzmem, ale takim stonowanym, rozcieńczonym, Jakubik utrzymuje ją w tonacji melancholijnej. Fajnie, że aktor nie szarżuje w tej roli, nie buduje jej grubą kreską. Ojciec Adama z miłości do rodziny wyjechał za granicę, jednocześnie pozbawiając bliskich tej miłości, czyli tego, czego najbardziej potrzebowali. Kiedyś być może dobrobyt materialny mógł być przeciwwagą dla wiecznej nieobecności ojca i męża, ale dziś radiomagnetofon i mikrofalówka, jako rekompensata za rozbicie rodziny i wieloletnią pustkę, tworzą gorzką groteskę. Na tle zdjęć, na których nie ma ojca, wyglądają po prostu żałośnie. Ojciec jest człowiekiem przegranym. Lata ciężkiej pracy to utrata zdrowia, degrengolada, dysfunkcyjność rodziny, wątpliwy awans finansowy i w końcu powrót do zapyziałej rzeczywistości. Zawożenie najmłodszej córki na lekcje skrzypiec to wątpliwa rekompensata, ale też świadcząca o odrobieniu pewnej lekcji z własnego życia. A jednak w osobie Adama widzi tylko samego siebie. Choć sam zawiódł, a emigracja przyniosła mu tylko gorzkie doświadczenia, synowi pisze ten sam scenariusz. Wyjechać, zarobić, zainwestować w Polsce pieniądze, pomóc rodzinie i żyć długo i szczęśliwie. Adam może więc tylko powielać błędy ojca. Innej alternatywy nie zna ( przynajmniej na początku filmu). Wynajęcie limuzyny, aby zaimponować rodzinie, jest równie banalne, co skuteczne. Takie to swojskie, takie polskie, takie oczywiste. Groteskowe, bo czerwony samochód ląduje we wszędobylskim błocie i obskurnej szarości domostwa, ale jakże prawdziwe. Tworzenie iluzji sukcesu jest mocno zakorzenione w Adamie, ale też ma inny cel. Adam bowiem nie chce wracać do Polski.

Ta decyzja, choć fabularnie kluczowa, w filmie jednak przybiera nieco inny charakter. Przez dużą część filmu główny bohater może nas nieco drażnić. Wydaje się takim człowiekiem bez właściwości, nie wie, czego chce, a raczej wie, ale nie wie dlaczego. Wyziera z jego osoby jednak prawda o tym pokoleniu (którego reprezentantami są też brat Paweł i siostra Jolka ), pokoleniu zagubionym nie tylko ekonomicznie. Słabe, bezwolne, tylko pozornie wyzwolone z narodowych i rodzinnych więzi. Znające tylko ucieczkę. I Adam chce uciec, nie wie jednak, że jego plan jest nierealny, bo nie można uciec od siebie. A on- to przeszłość bez ojca, odpowiedzialność za familię, wioska, z której pochodzi.
Adam tylko pozornie buduje swoje życie w opozycji do ojca. Życie w Holandii z narzeczoną i jeszcze nienarodzonym dzieckiem to rewers tej samej monety. Wizyta podczas Wigilii idealnie pokazuje, iż pobyt za granicą nie dostarczył mu żadnych bodźców do przemyśleń, do metamorfozy. Bardzo łatwo wchodzi w role, które wyznaczyła mu rodzina- Polaka, starszego ( mądrzejszego) brata, syna, człowieka sukcesu, a przede wszystkim głowy rodziny. Wszyscy, świadomie lub nie, oczekują od niego odpowiedzialności za resztę rodziny. Adam walczy, ale po Gombro- wiczowsku, z jednej roli od razu wpada w drugą.

Wątek ten nabiera więc egzystencjalnego ciężaru i mocy konfliktu tragicznego. Dopiero kilka dni po seansie pojawiła się u mnie pokusa- nie wiem czy nie nazbyt śmiała- dostrzec w filmie Cicha noc znamiona tragedii antycznej. Jedność czasu i miejsca potęguje to wrażenie, ale ważniejszym argumentem wydaje się pojęcie hybris- dumy, która zaburza postrzeganie rzeczywistości. Adam pozornie wydaje się panować nad sytuacją. Mimo przeciwności losu, mozolnie, z trudem, lecz pokonuje kolejne przeszkody i z dużą determinacją zmierza do celu. Problem w tym, iż cała wizja, którą sobie zbudował, pozbawiona była fundamentów. Fatalistycznie rzecz ujmując - nie miał żadnych szans. Nie znając prawdy, w beztroskiej nieświadomości, buduje obraz raju, który nie mógł się ziścić. A może znamiona klęski tkwią jeszcze głębiej, w przeszłości - braku ojca, wzoru do naśladowania i opoki, na której Adam mógłby się oprzeć. Machinalnie wchodzi w rolę głowy rodziny, co w filmie przybiera znamiona groteskowe - zakłada spodnie ojca, które niemal idealnie na niego pasują (prosty pomysł i świetna scena). A może trzeba przyczyn klęski szukać jeszcze głębiej- w bohaterze siedzi kołtun, dorobkiewicz, emigrant ze sztuki Mrożka - Polak po prostu. Uświęcony przez wielowiekową tradycję, potwierdzoną zarówno ucztą wigilijną, jak sztafetą pokoleń w opróżnianiu butelek ( abstynencja ojca i pijackie mądrości dziadka to inna strona tego samego medalu).Te wszystkie drobne rytuały, i te wiekowe, i te nowe, banalne, to piętno kainowe tej rodziny, Adama, Polaków. Tak trudno zerwać z tą tradycją, bo choć toksyczna- jak koszula Dejaniry- sącząca jad powoli przez wiele lat, jest przecież nasza, swojska, płynie z nas i tkwi w nas. Zaledwie jeden dzień, jedna noc, kilka godzin i to w sytuacji, kiedy wydaje się, że bohater stoi nieco z boku, jako przybysz stamtąd, a wigilijna kolacja, jak czarna dziura, wciąga bohatera na wzór antycznego fatum. I nie chce puścić. Jak wtedy, kiedy staje w obronie uderzonej siostry. Odzywa się poczucie obowiązku, więzy krwi, wyłania się z niego starszy brat, który broni honoru swojej rodziny( łatwiej zresztą pobić szwagra niż własnego brata, który przespał się z jego narzeczoną). Rodzina nie puszcza, bo siedzi w nim.

Ale siłą tego obrazu jest jego niejednoznaczność. Adam jednak, choć pozornie trudno to dostrzec, zmienia się, dojrzewa. Domalewski daje swoją bohaterowi szansę. I to już w punkcie startu. Pierwsza scena w autobusie, którym Adam zmierza do domu, sytuuje go w opozycji do reszty pasażerów. Adam nie utożsamia się z nimi, czuje się lepszy, a na pewno inny. Nie przeszkadza to mu jednak stanąć w szeregu rodaków obsikujących pobocze. I tak do końca, jeden krok w przód, jeden do tyłu. To rozchwianie, żeby nie powiedzieć rozdarcie wewnętrzne, jest paliwem dramaturgicznym Cichej nocy. Na rozstrzygnięcie tego pojedynku czekamy cały film, zwłaszcza że reżyser umiejętnie balansuje między tymi dwoma postawami. Ciekawą funkcję w tych zmaganiach odgrywa kamera bohatera. Pojawia się w zasadzie od pierwszej sceny i klamrowo kończy film. Pozwala Adamowi przyjąć rolę obserwatora, zdystansować się, stanąć z boku. Staje się rodzajem tarczy przed rzeczywistością i wyznacza mu już rolę kogoś z zewnątrz. A jednocześnie jest dowodem przynależności do tego świata, dowodem, że nie może uciec (a może nie chce). To coś więcej niż sentyment, to próba utrwalenia tego obrazu, wyrycia go w myślach, sercu swego dziecka. Stworzenia mitu krainy dzieciństwa, polskości. To przekazania piętna swej rodziny kolejnemu pokolenia, wyrycia takiej a nie innej Polski w mentalności potomka.

I tu powróćmy do słów ojca o byciu Polakiem za granicą i człowiekiem na ziemi ojczystej. Stawia to Adama przed kluczowymi pytaniami- jakim chce być Polakiem, czy w ogóle chce być Polakiem, czy Polska to rodzina, czy można poza granicami kraju być sobą, być człowiekiem? Adam tak czy inaczej musi dokonać wyboru, podobnie zresztą jak reszta rodzeństwa. Siostra już dokonała- uciekła z jednego toksycznego środowiska w drugie i świadomie wybiera rolę ofiary. Młodszy brat wypełnia powinność wobec rodziny i „godnie zastępuje” Adama. Nie tylko wrócił z zagranicy, ale będzie miał żonę, dziecko, wyremontowany dom po dziadku. Nawet drzewo się pojawi (choć znowu w formule nieco groteskowej). To Paweł przynosi do domu rodzinnego choinkę świąteczną z lasu. I chyba nie przypadkowo odsyła pogryzionego przez psa Adama, a sam zostaje- mimo zagrożenia- w lesie. Nie przypadkiem też we wcześniejszej scenie nie chce dopuścić brata do naprawy samochodu. Przygotowuje grunt, żeby zastąpić Adama w  roli  głowy całej familii. Rywalizacja braci ujawnia się niemal na każdym kroku i choć nie przyjmuje tu znamion tragicznego zmagania się Abla i Kaina, to jest wyrazista i symboliczna. Nawet najmłodsza siostra Kasia, która wydaje się wytworem innej już rzeczywistości, dokonuje w finale symbolicznego wyboru, mówiąc „Wolę być ze wszystkimi”

I ten wybór- mimo swej oczywistości- wcale mnie nie krzepi. Ale bohatera nie porwie siła wspólnoty i magiczna moc wigilijnej nocy. Jak biblijny Adam- choć wybór imienia jest pewnie przypadkowy- skazuje się na wygnanie z „raju”, jakim jest rodzina. I pytanie kluczowe - czy to dobrze czy źle? Odpowiedź nie jest łatwa, a reżyser nie ułatwia nam tego zadania. Wiele scen ma sprzeczne znaki interpretacyjne. Szczególnie ciekawie wypada w tym kontekście scena koncertu najmłodszej siostry. Jej popisowy występ, będący typowym rzępoleniem, jest znakiem realizmu otaczającej bohatera rzeczywistości. Poświęcenie ojca, duma rodziny, pracowitość i ambicja dziewczynki zostają zdemaskowane. Mimo wigilijnej nocy, moc magii nie zadziała- zaskrzeczała pospolitość. Maska opada. Ale już za drugim razem skowyt skrzypiec przemienia się w piękną podniosłą melodię, wigilijna nuta brzmi czysto i pięknie. Tym razem muzyka płynie już z duszy Adama, jest marzeniem i wspomnieniem jednocześnie. Takie to polskie, takie prawdziwe. Podobnie sprzeczne konotacje budzi scena pożaru. To zarówno znak klęski bohatera, apokaliptycznego żywiołu, w którym bohater traci wszystko. Ale też żywioł oczyszczający, jakiś rodzaj katharsis. Domalewski zresztą wielokrotnie podkreślał swój pozytywny stosunek do tej rodziny. I to w filmie się czuje. Trudno tych bohaterów nie polubić, mimo ich wad i słabości, w sposobie portretowania wyczuwamy ciepło.

Czy to oznacza, że twórca filmu staje przeciw Adamowi? Chyba jednak nie, bo bohater dojrzewa; widzimy powolne, żmudne, ale docieranie do metamorfozy. Nie tyle widzimy, co czujemy. Zobaczmy, kiedy bohater wydaje się najszczęśliwszy. To moment, kiedy podczas kradzieży choinki z lasu goni go i Pawła pies. Powrót do dzieciństwa- pewnie tak. Spontaniczna radość i prosta, ale szczera wieź braterska -taka o znamionach przyjacielskich. W tym momencie, kiedy uciekają przed psem, pojawia się poczucie wspólnoty, jakiej nie ma przy stole rodzinnym. Potem wraca rywalizacja, brak komunikacji, niedomówienia. To, co niszczy te relacje, to właśnie rodzina, powinności, zobowiązania, role, które trzeba odegrać. A przecież więzy krwi nie odgrywają też większej roli w relacji z Kasią. Ta dwójka się po prostu lubi, nie musi sobie niczego udowadniać. Stąd drugi koncert skrzypcowy rozgrywa się tylko już przed Adamem jako jedynym widzem.

Kluczowa jednak wydaje się rozmowa z ojcem. To być może najlepsza scena filmu. Ojciec- trochę paradoksalnie- po dwóch miesiącach niepicia, sięgając po butelkę, wyzwala się z zaklętego kręgu i staje na wysokości zadania. Kiedy Adam oczekuje jego połajanek, spodziewa się tylko rozczarowania, dostaje bilet do wolności. Ojcowskie „jestem z Ciebie dumny” uwalnia go. Już nic nie musi udowadniać sobie i innym. Adam chyba nawet z tego nie zdaje sobie sprawę, raczej podświadomie wyczuwa. I znów paradoks- tym, który ostatecznie przypieczętuje jego wolność, jest brat, który zabierze mu narzeczoną i dziecko. I uwalnia go od iluzji

Oczywiście Adam straci wszystko, a wizja szczęścia za granicą legnie w gruzach. Raj jest nie osiągalny ani tu, ani tam. Ale przecież nie o idealną krainę chodzi, tylko o stworzenie sobie miejsca na ziemi, znalezienia samego siebie. Wszędzie przecież można być obcym - czasami najbardziej we własnym domu- o czym się sam bohater przekonał. Dopiero teraz tak naprawdę Adam rusza w podróż, dopiero teraz ma szansę znaleźć ten swój zakątek. Być może tę nadzieję w filmie trudno dostrzec, ale nie poczytywałbym tego za słabość obrazu. Ta nieoczywistość pozwala mi na postawienie - karkołomnej dla wielu- tezy, że jedynym wygranym jest Adam. I dlatego, kiedy przychodzi oddać klucze narzeczonej i widzi obok niej śpiącego Pawła, nie krzyczy, nie płacze, nie rzuca się wściekle, nie złorzeczy. Po prostu odchodzi. Ten gest rezygnacji to jego zwycięstwo. Teraz jest wolny i - jeszcze raz powtórzę - niczego nie musi. Przed nim długa droga, może zakończona klęska, ale jego własna. W finale zabrakło mi tylko jednego gestu- czekałem aż bohater skasuje filmowy zapis w kamerze. Nie ma potomka, to i nie ma obrazkowej historii własnej pzeszłości. Ale potem pomyślałem, że ten gest byłby zbyt ostentacyjny, zbyt teatralny i nie pasowałby do Adama. A ponadto tam znajdują się życzenia od najmłodszej siostry. Takie proste i banalne przesłanie -żeby był szczęśliwy. Może po prostu o to w życiu chodzi i i słowa Kasi budują w zakończeniu jakąś nadzieję.

Jeśli to wszystko nie przekonuje, to pozostaje dostrzec po prostu kawał dobrej roboty filmowej. To naprawdę świetnie skonstruowana, dobrze opowiedziana historia, która w ręku debiutanta nabiera sznytu autorskiego. W stosunkowo niewielkiej formie Domalewski zawarł bardzo dużo. Dużo spostrzeżeń, dużo emocji, dużo obrazów. Film jest zwarty, nie ma tu elementów niepotrzebnych. Nie jest efektowny, ale za to efektywny. Wiele scen ze sobą po prostu rozmawia, obrazy przenikają się, współgrają, tworzą różne możliwości interpretacyjne. Dialogi są dobre, tchną autentycznością. Metafora nie jest nachalna, ani oczywista. Cicha noc wydaje się zresztą bardzo jednorodna. I to jest fakt, który może widzowi przeszkadzać. Chwyty dramaturgiczne są stonowane, Jeśli pojawiły się wcześniej skojarzenia z tragedią antyczną, to na pewno reżyser rezygnuje z wysokiego tonu. Patos tu nie gości. Katastrofy i perypetie nie mają ogromnej siły dramaturgicznej, a filmu nie kończy przejmujący krzyk. Finał emocjonalnie się rozpływa, ale przecież to „cicha noc”. Stąd mamy pasterkę i delikatne kołysanie kolędy. I wydaje mi się, że to bardzo przemyślana koncepcja. Siła rażenia jest mniejsza, ale dzieło Domalewskiego drąży emocjonalnie, niepokoi, drażni. Trzeba też docenić kilka ciekawych pomysłów, jak ten z kamerą, i trafnie nakreślone postacie. Nie są to psychologiczne bomby, ale za pomocą kilku kresek twórcy tworzą bohaterów wyrazistych i prawdziwych, a jednocześnie o znamionach archetypicznych. Na osobną uwagę zasługuje - nagrodzony zresztą w Gdyni- Dawid Ogrodnik. Naprawdę bardzo dobra rola. Także nieefektowna. Niewiele się dzieje na twarzy bohatera, ale czujemy, jak podskórnie kumulują się w nim przeróżne emocje. W konfrontacji z poszczególnymi członkami rodziny zawsze jest trochę inny, a jednocześnie jego postać nic nie traci na jednorodności. Wszystko wydaje się zaplanowane w konstruowaniu  osoby Adama, a jednak nie wyczuwamy żadnej sztuczności. Jest taki zwyczajny, taki prawdziwy, taki nasz. Ogrodnik nie wchodzi w rolę, jest po prostu Adamem, a w ten sposób jednym z nas.

Wydaje się też niesprawiedliwe napiętnowanie tego filmu Smażowskim. Oczywiście tych twórców wiele łączy (pamiętając, iż Domalewski nakręcił dotąd jeden film), ale twórca Cichej nocy ma swój własny język. Świat Smarzowskiego często jest smolisty, tu tonacja jest rozświetlona- i przez humor 
( często czarny), i pewną czułość reżysera wobec przedstawionego świata. Domalewski broni swych bohaterów, broni ich słabości. Antyestetyzm u Domalewskiego to też bardziej realizm, a nie dominująca estetyka. Groteska jest delikatniejsza i ma często wymiar komiczny. Myślę, że twórca Cichej nocy wygrywa własną  filmową nutę i muszę powiedzieć, że mi się ona podoba.


I tak dochodzę do konkluzji- TO BARDZO DOBRY FILM. I choć ten obraz mnie nie uwiódł, rozumiem, dlaczego wygrał Gdynię. Rozumiem jego siłę. Ten film uwiera jak kamyk w bucie- niby nic, ale przeszkadza, nie daje spokoju. Wraca i męczy. I stawia naprawdę ważne pytania- mnie jako Polakowi, mnie jako człowiekowi. Pytania, które boleśnie są trudne - Czy ważniejsze jest być dobrym Polakiem czy dobrym człowiekiem? Czy żeby być sobą, najpierw trzeba zabić w sobie rodzinę, czy żeby się uwolnić, trzeba wyrzec się świata, który nas ukształtował?
I te pytania będą  wracać do nas, a Cicha noc nam to umożliwia.

tomasz miś