piątek, 29 grudnia 2017

                   
NA KARUZELI ŻYCIA
 


BŁĘDNE KOŁO

Za bardzo lubię Woody'ego Allena, żeby nad nim się znęcać za ostatnie jego dzieło. Ponadto podpisany przez kogoś innego ten film nie byłby już wcale taki zły. Zasada porównania jednak nie działa na korzyść Na Karuzeli życia i to nawet jeśli weźmiemy pod uwagę ostatnie dokonania twórcy.


Co ciekawe Karuzela życia to w pewnym sensie standardowy Allen. Umiejscawia on akcję na Coney Island w latach 50, czyli latach swego dzieciństwa. Pojawia się też charakterystyczny dla Allena narrator. Tym razem jest to Mickey (Justin Timberlake), młody ratownik marzący o karierze dramatopisarza, który zakochuje się w starszej, zagubionej w rzeczywistości kobiecie o imieniu Ginny, granej przez Kate Winslet. Ginny to niespełniona aktorka, uwięziona w małżeństwie z operatorem karuzeli- Humptym (Jim Belushi) i zarabiająca jako kelnerka. Silne migreny, problemy z alkoholem, syn-piroman dopełniają obraz jej nieszczęścia. Sprawy nie ulegają poprawie, gdy pojawia się  na horyzoncie Caroline (Juno Temple), córka Humpty'ego z poprzedniego małżeństwa. Młoda dziewczyna ukrywa się przed mężem gangsterem właśnie w ich domu. Dramat rozpoczyna się, kiedy młody ratownik przenosi wzrok z Ginny na pasierbicę.



Problem w tym, że w rzeczywistości niewiele tu dramatu, mimo teatralnej scenografii i dramaturgicznych nawiązań. Zawodzi w tym filmie naprawdę dużo, ale chyba najsłabszy punkt to scenariusz. Zabrakło wielkiemu mistrzowi i inspiracji, i pomysłu. Historia toczy się leniwie, zupełnie jest niezagospodarowana przez wydarzenia, czyli po prostu niewiele się dzieje - zarówno w sferze emocjonalnej, jak i psychologicznej. Bohaterowie bez końca opisują swoje motywacje, życzenia, nadzieje i marzenia, ale w zasadzie niewiele robią. Fabuła jest nad wyraz nijaka, a dialogi, z których Allen przecież słynie, są po prostu nudne. Brakuje błysku, ironii, humoru, fraza jest płaska i bezbarwna - tchnie nieporadnością.



Zupełnie zawiodła też postać narratora- i na poziomie aktorskim ( bezbarwny, nieprzekonywujący Timberlake), i na poziomie konstrukcji postaci. Aspiracje Mickeya, aby zostać drugim Eugene O'Neillem, nijak się nie mają do jego osobowości i umiejętności opowiadania. Nie czynią go kreatorem tego świata, nie pogłębiają jego charakteru ani nie tworzą podwójnego dna wydarzeń. Mówi swojej kochance, że chce napisać sztukę o ludzkim życiu - wielki tragiczną historię, w której bohaterka zostaje zmiażdżona przez fatalistyczną słabość. Brzmi ładnie i patetycznie, ale on sam niestety jest co najwyżej z telenoweli. Mickey błąka się po scenie i nie kreuje żadnych emocji, mimo iż tworzy jeden z wierzchołków trójkąta miłosnego.Pomiędzy postaciami w ogóle nie ma zbyt dużo napięcia, interakcje są przewidywalne i oczywiste. Powtarzają się, bez jakiegokolwiek zróżnicowania emocjonalnego.



W zasadzie film ma dwa jasne punkty, na co zwraca zresztą większość recenzji. Pierwszym są zdjęcia weterana kamery Vitorrio Storaro. Doskonale wykorzystuje on zmienne światła atrakcji Coney Island, aby odzwierciedlić zmieniające się nastroje każdej sceny. Plaża, promenada, gigantyczny diabelski młyn, ulice Brooklynu ukazane w jaskrawych kolorach tworzą magiczny świat, owinięty oniryczną poświatą. Same w sobie zdjęcia są piękne, ale całościowo podkreślają tylko nienaturalność i naskórkowość opowiadanej historii. I nie zmienia tego nawet rewelacyjna gra Kate Winslet, która świetnie oddaje postać starzejącej się kobiety, próbującej zatrzymać czas. Porównanie do Blue Jasmine i kapitalnej roli Cate Blanchett wydają się  w tym wypadku oczywiste.



Ginny to kobieta na skraju załamania nerwowego i to permanentnego. Życie oszukało ją na każdej płaszczyźnie, a ludzie przynoszą jej tylko rozczarowanie. Gorycz porażek życiowych uczyniło ją osobowością neurotyczną, pełna niepokoju, żalu i wściekłości. Nauczyła się sztuki kłamstwa, a może lepiej- iluzji, która jak tarcza chroni ją przed całkowitym upadkiem. Jej świat został ograniczony do Coney Island i całkowicie odizolowany od reszty świata, zamknięty niemal dosłownie czarodziejską karuzelą. Momentami wygląda jak uwięzione zwierze, gotowe zrobić wszystko, by się uwolnić. Są momenty, kiedy dotyka bezdennej rozpaczy, są kiedy widać w niej jeszcze blask kobiety, którą mogła być. Jej związek z młodym dramaturgiem jest skazany z założenia na porażkę, ale jest w tym  dramatyczna próba ratowania godności, która stawią ją w końcu przed dużym dylematem moralnym.



Winslet jest znakomitą aktorką i w rolę tę wkłada cały swój kunszt teatralny rodem z Broadway'u. Sprawia, że desperacja Ginny, jej tęsknota i fatalistyczna niemoc są namacalne. Momentami rzeczywiście przypomina wielkie aktorki lat 50 jak Vivien Leigh czy Bette Davis. Ale jej rola jest zawieszona w próżni, nie tworzy materii filmowej. Trudno  nam tym samym sekundować w jej rozterkach, przejmować się jej losem. Całość filmu pozostawia nas w emocjonalnym oddaleniu.



Na karuzeli życia miało szansę stać się intrygującym melodramatem o udaremnionych ambicjach, egzystencjalną wykładnią tezy o fatalizmie losu ludzkiego, ale filmowi po prostu brakuje blasku. Niemal wszystkie recenzje zwracają uwagę na wiek reżysera i tym samym zmęczenie wielkiego mistrza, ale to tylko częściowe wytłumaczenie obecnej porażki, co potwierdza dobiegający osiemdziesiątki Storaro - jednak w znakomitej formie. Woody Allen musi się po prostu zatrzymać i robić filmy raz na trzy lata. Ostatni obraz miał potencjał. Metafora karuzeli, sylwetka Ginny, intertekstualność historii- dawały szansę na film pokroju Blue Jasmine czy O północy w Paryżu ( bo o powrocie do czasów Annie Hall czy Purpurowej róży z Kairu zapomnijmy). By tak się stało, scenariusz nie może być szkicem, a cały film wyrafinowanym, ale jednak ćwiczeniem. To nie był stracony czas, bo to Woody Allen, ale chciałbym, aby  o tym zaświadczała jakość filmu, a nie tylko magia nazwiska. 

T.M. 



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz