piątek, 20 lipca 2018

                                                   GINGER I ROSA




DOJRZEWANIE W CIENIU BOMBY
Film Potter otwierają dwa ujęcia - obraz grzyba atomowego z Hiroszimy i dwóch rodzących kobiet. To symboliczne połączenie śmierci i narodzin, końca i początku, ale też zarysowanie apokaliptycznego charakteru opowiedzianej historii. A jest to historia dwóch przyjaciółek, które połączył epizod w szpitalu. Więź emocjonalna, która narodziła się między matkami podczas porodu, stała się naturalnym spoiwem ich relacji. Dziewczyny wspólnie spędzają czas i robią to, co z reguły czynią dziewczyny w ich wieku, przynajmniej w 1962 roku- prasują żelazkiem włosy, stroją się w męskie golfy, kąpią się w dżinsach, palą papierosy i podrywają chłopców. Wydają się nierozłączne. Ale ich przyjaźń jest zbyt oczywista, naturalnie połączone przyjaźnią matek i tym samym dniem narodzin, trzymają się razem raczej siłą rozpędu.

Ginger i Rosa różnią się bowiem dość znacznie, nie tylko wyglądem. Rosa, od dzieciństwa naznaczona brakiem ojca, jest bardziej dojrzała i świadoma swej kobiecości. Od początku widać, że świetnie daje sobie radę w kontaktach z chłopcami, jest pewna siebie i ma poczucie swej atrakcyjności. Pozbawiona męskiego wzoru, gardząca matką, która jest sprzątaczką, dąży świadomie do dorosłości jako ucieczki z tego świata. Sytuacja Ginger jest inna. Jej otoczenie ma silny ładunek intelektualny i światopoglądowy. Matka, choć obecnie gospodyni domowa, ma za sobą okres malarski, ojcowie chrzestni- para gejów- to intelektualiści i erudyci. Najważniejszą jednak osobą w jej życiu jest ojciec- wykładowca i pisarz, bohater, który za swoje poglądy pacyfistyczne siedział w więzieniu. To on jest dla niej wzorem i mentorem. 



Ginger jest więc oczytana i niesamowicie wrażliwa. Sama próbuje pisać. Ta intelektualna wartość jej osobowości zostaje jednak zderzona z niewinnością i emocjonalnością dziecka. Rosa w ich relacjach wydaje się w sposób naturalny ogniwem silniejszym i zdecydowanie bardziej egocentrycznym. Potter nie pokazuje rozwoju przyjaźni, a moment, kiedy dochodzą do głosu różnice charakterologiczne, kiedy ich symbioza zaczyna się rozpadać. I nie przyjaźń jest w centrum zainteresowania reżyserki. Dość szybko autorka Orlando przyjmuje punkt widzenia Ginger i zamiast historii przyjaźni, otrzymujemy ciekawy film o wchodzeniu w dorosłość.

A okazuje się, iż wchodzenie w dorosłość dziewczyny zupełnie inaczej pojmują. Rosa opiera swoją wizję przyszłości na romantycznym poszukiwaniu prawdziwej miłości. W zasadzie uciekając od dotychczasowego życia, podąża w stronę stereotypowego postrzegania kobiecości. Jej oczekiwania są proste i pragmatyczne, a aspekt wiary to tylko wzmacnia. W jej przypadku nie tyle chodzi o głęboką religijność, co raczej o przyjęcie postawy biernej, polegającej na trwaniu i czekaniu. Ginger szuka w życiu czegoś więcej, w odkrywaniu swej kobiecości podąża zupełnie inną ścieżką, co potwierdza lektura pism Simone de Beauvoir czy zainteresowanie postacią Belli, zaprzyjaźnionej z rodziną aktywistki i feministki. Ginger zamiast kościoła wybiera ulicę. Bardzo mocno angażuje się w ruch pacyfistyczny, bowiem rok 62, w którym dzieje się akcja, to kryzys kubański, zimna wojna i realna groźba zagłady nuklearnej. Jej działania przeciwko bombie atomowej mają jednak nie tyle znamiona ideologiczne co egzystencjalne. Ginger odczuwa bardzo intensywnie kruchość i niestabilność egzystencji, a wizja końca świata ma głównie wymiar eschatologiczny. Dziewczyna pogrąża się w smutku, a jej pesymizm zbliża się niebezpiecznie do granicy histerii. To wynik jej dużej emocjonalności, ale przede wszystkim tego, że rozpada się na jej oczach ten najbliższy świat- rodzina. To jej mechanizm obronny na zimną wojnę, którą toczą jej rodzice



W konflikcie rodziców staje po stronie ojca, który jej imponuje, wydaje się silniejszy, bardziej intrygujący. Roland ma rzeczywiście wszystko, by budzić podziw- jest przystojny, inteligentny, charyzmatyczny. Ma naturę buntownika i znamiona bohatera. Niestety, Roland nie sprawdza się nie tylko jako mąż, ale i ojciec. Jest wyjątkowo narcystyczny i egocentryczny. Jego filozofia życia oparta jest na wzorach bohemy artystycznej, gdzie wolność jest słowem kluczowym. I powoływanie się na wolność pozwala mu na odrzucenie swojej roli społecznej i rodzinnej. Patetyczne słowa są tylko przykrywką do podrywania swoich studentek i nieinteresowania się córką. Jego niedojrzałość i brak odpowiedzialności pozwalają mu deptać uczucia najbliższych. Ginger tego wszystkiego nie chce dostrzec, widząc w matce drobnomieszczańskie wcielenie kobiecości, od której stara się uwolnić. Choć jest do matki podobna - nie tylko wizualnie- na tle ojca jej wizerunek jest mdły i kojarzy się Ginger z porażką. A dziewczyna, zagubiona i przerażona nadchodzącą zagładą, szuka silnego oparcia, stabilności, pewności. Zapomina, że to właśnie jej rodzicielka wykazała się siłą charakteru, kiedy zrezygnowała z artystycznych aspiracji, aby ją urodzić i wychować- w zasadzie bez wsparcia Rolanda.

Zauroczenie ojcem owocuje zamieszkaniem z nim, jest to jednak początek końca. Klęski nie da się zatrzymać. Roland nie tylko nie rozumie dylematów córki, ale w swej bezmyślności i skrajnym egoizmie na jej oczach czyni Rose swoja kochanką. Ta podwójna zdrada zachwieje jej emocjonalnym fundamentem na tyle silnie, że dziewczyna stanie na skraju przepaści, w którą wpadnie na wieść o ciąży Rose. Historia zatoczyła koło. Świat Ginger rozpada się całkowicie, a próba samobójcza matki jest już tylko domknięciem prywatnej Hiroshimy Ginger



Film Sally Potter nie poraża oryginalnością- zwłaszcza że reżyserka słynie z odważnych rozstrzygnięć formalnych- ale jest ciekawą, klimatyczna propozycją na temat dojrzewania. Sprawdził się pomysł nałożenia na siebie warstwy historycznej i osobistej. Porównanie utraty dziecięcej naiwności i wkraczania w dorosłość do wybuchu bomby atomowej nadaje dramatyczny ton, ale jest też dobrze umotywowany psychologicznie. Intrygująco u Potter wypada też portret Londynu, mocno naznaczony postapokaliptycznym pejzażem-surowy, opustoszały, nieco mroczny, jakby trwający w dniu wojny. Duża w tym zasługa zdjęć operatora Robby’ego Ryana, znanego przede wszystkim z obrazów Andrei Arnold. Świetnie operuje barwami i światłem, nadając filmowi niepowtarzalną aurę; zdjęcia tworzą bardzo malarską, ale i intymną rzeczywistość. Największym jednak atutem dzieła Potter jest rola Elle Fanning, która- co należy podkreślić – wcieliła się w szesnastolatkę mając lat 13. Dojrzałość, jaką wykazała się w stworzeniu postaci, budzi podziw. Jej gra pozbawiona jest manieryzmu nastoletniej egzaltacji, a jednocześnie pełna, umiejętnie oddanych, niuansów psychologicznych. Dzięki niej ostatnie słowa filmu, będące zapisem w jej pamiętniku, nie mają fałszywej nuty. Znamionują raczej wejście w dorosłość, rozpoczęcie nowego etapu życia z gorzką, ale jednak wiedzą, iż życie nierozerwalnie naznaczone jest śmiercią


Teraz wydaje się, że może nie być jutra. Ale, pomimo strachu...i cierpienia...kocham nasz świat. Chcę, żebyśmy wszyscy żyli. Teraz, Rosa.. Poprosiłaś mnie o przebaczenie. Pewnego dnia...Jeśli mama przetrwa tę gorzką noc...Spotkamy się znowu. I powiem...Kochałam cię, Rosa". Nie widzisz? Jesteśmy różne. Ty marzysz o wiecznej miłości. Ja nie. Ponieważ naprawdę ważne jest...Żeby żyć. I jeśli tak...Nie będzie niczego do wybaczania

T.M. 

środa, 18 lipca 2018

                                SICARIO


SAMOTNA WŚRÓD WILKÓW
Dennis Villeneuve otwiera swój film mocnym akcentem. Od razu chwyta nas za gardło i nie puszcza do końca obrazu. Jesteśmy w mieście Chandler stanu Arizona. Upalne popołudnie, jednostka FBI otacza niezidentyfikowany bungalow w poszukiwaniu zakładników. Najpierw kamera Rogera Deakinsa wyłapuje pyłki kurzu, które tańczą w promieniach słonecznych, wpadających przez okno do zacienionego pokoju, by po chwili pokazać jak cała ściana domu zostaje staranowana przez opancerzony samochód. Agenci SWAT wlewają się do domu, ale strzelanina jest krótka i chaotyczna. Żadnej poezji przemocy, żadnej grozy.

Na czele zespołu stoi Kate Marcer, której skupioną twarz widzieliśmy w wozie policyjnym. I właśnie ta twarz oraz muzyka Johanna Johannssona przygotowują nas na makabryczne widowisko, którego stajemy się świadkiem. Jednostajny rytm bębnów, narastający do granic możliwości, połączony z płaczliwą sekwencją instrumentów dętych tworzą nie tylko genialnie napięcie, ale obrazują wizję świata na krawędzi. Wydaje nam się, że trafiliśmy do piekła. Piekło to jednak poraża banalnością. Swojski dom na przedmieściu, sterylność pomieszczeń, gangster oglądający telewizor, a wszystko skąpane w słońcu. Żadnego mroku, żadnej demoniczności, a jednak agenci odkrywają w ścianach domu kilkadziesiąt zmumifikowanych ciał - zawinięte w folię, stojące rzędem w pionowej pozycji. Makabryczność obrazu nie tkwi w krwawej, rodem z horroru wizualizacji, ale właśnie w banalności. Co ciekawe -wstrząsające widowisko odbieramy nie tyle wzrokiem co zapachem – scena, w której niemal wszyscy policjanci dostają torsji, jest wymowna.



Widok jest tyle samo porażający, co surrealistyczny. Zwłoki wyglądają jak eksponaty w makabrycznym muzeum. Reifikacja ciał, ich ilość i anonimowość, oraz bezcelowość mordu nadają niemal fantasmagoryczny, absurdalny charakter temu cmentarzysku. Odbiorca jest bezradny wobec tego, co widzi. To poczucie chaosu wzmacnia pułapka bombowa, której wybuch pozbawia życia dwóch policjantów i przysypuje cały teren pyłem, dodatkowo nadając scenie nierealny charakter. Sekwencję tę więc kończy przydymiony piaskiem obraz. Agenci SWAT wyglądają jak dzieci we mgle, ogłuszeni, otumanieni, bezradni –podobnie jak my. W ten sposób kanadyjski reżyser idealnie domyka scenę. Piękny obraz oświetlonych słońcem pyłków kurzu ( który pojawi się jeszcze w filmie) wraca w postaci szarego, gęstego pyłu, pokrywającego niemal cały świat. Tak piękno rodzi śmierć i zniszczenie. Ten wszechogarniający pył stanie się niemal metaforą filmowej rzeczywistości. Świata rozmytego, rozrzedzonego, ambiwalentnego, moralnie dwulicowego, gdzie nie ma granic, nie ma zasad, nie ma kolorów. Świata, w którym niczego nie dostrzeżemy. Z drugiej strony reżyser sugeruje, że tego cmentarzyska już nie opuścimy, będziemy tylko błądzić po jego labiryntowych korytarzach, bez jakiejkolwiek nadziei na wyjście.

Kiedy wydaje nam się, że spojrzeliśmy diabłu prosto w twarz, okazuje się, że jesteśmy dopiero w przedsionku piekła. Kate, przyłączając się do grupy zadaniowej, prowadzonej przez związanego (podobno) z Departamentem Obrony Matta Gravera, dopiero rozpoczyna swoją podróż do Conradowskiej krainy mroku. I wcale nie chodzi tu o mrok związany ze światem narkotyków. Wydaje się więc nieporozumieniem pojawiające się w licznych recenzjach porównanie do słynnego Traffic Soderbergha (na niekorzyść Sicario ). Choć oczywiste ( ze względu na sam temat czy aktorską sylwetkę Benicio Del Toro), stawia błędne założenie, że twórcę Labiryntu interesuje panoramiczny obraz narkobiznesu. Owszem, znajdziemy tu handel, pranie brudnych pieniędzy, korupcję po obu stronach, ale jednak Villeneuve podąża innym tropem. Podróż Kate nadaje wymiar egzystencjalny, inicjacyjny. Pod maską thrillera skrywa się pełnokrwisty dramat o człowieku. I podobnie jak w słynnym Pogorzelisku dramat jednostek buduje pesymistyczną wizję świata zamieszkałego przez bestie w ludzkiej skórze. Egzystencjalny wymiar filmu da się streścić formułą podróży do jądra ciemności, a w bohaterce widzieć kogoś, kto w tę ciemność się zanurzy.

To Kate Marcer będzie naszymi oczami, naszymi myślami, naszymi emocjami- w pewien sposób będzie nami. Zaledwie w kilku kreskach reżyser buduje tę postać, bez zbędnych meandrów psychologicznych. To ma uwiarygodnić szkielet charakterologiczny, który choć niebogaty, stara się uciekać od wzorca kobiecego w kinie policyjnym. Historia Kate ma co prawda charakter inicjacyjny, ale to nie młodość i brak doświadczenia budują jej sylwetkę. To osoba, w której usta możemy włożyć słowa Dantejskiego wędrowca : W życia wędrówce, na połowie czasu, straciwszy z oczu szlak niemylnej drogi, w głębi ciemnego znalazłem się lasu

\


Dojrzała i twarda, naznaczona goryczą i porażkami. Rozwód, brak dzieci, brak przyjaciół, samotność, odrzucenie kobiecości i oddanie się pracy tworzą osobowość na granicy depresji. Nie ma przeszłości, zresztą jak niemal wszyscy w filmie. Nie wiemy, skąd pochodzi, kim są rodzice, dlaczego się rozwiodła. Jej mieszkanie wygląda jak jeden z wielu pokoi hotelowych, sterylnych i jałowych. Nic nie mówi nam o niej. Nie znajdziemy tutaj tym samym ani histerycznego dramatyzowania, ani psychologicznych wynurzeń, zagłębiania się w rodzinne traumy, ani też budowania współczucia dla kobiety jako ofiary. Pierwsze sceny pokazują ją jako osobę silną psychicznie i doświadczoną policjantkę. Profesjonalistkę, która zna się na swojej robocie i panuje nad emocjami. Odwaga, refleks, opanowanie ukazują kogoś silnego i świadomego, co potwierdza zresztą opinia jej przełożonych.

Ale choć życie wypełnia jej właściwie tylko praca, nie jest ona tylko próbą zapełnienia pustki w życiu. Jej motywacje pozbawiona są zarówno chęci zemsty, jak i cynizmu. Kate kieruje się zasadami i wierzy wciąż w elementarną sprawiedliwość. Ta swoista naiwność, moralna wrażliwość czyni z niej postać poszukującą. Będąc w stanie zawieszenia, swoistego letargu, to właśnie uczciwość skłania ją do zrobienia kroku naprzód. Emily Blount znakomicie wygrywa te emocje . Z jednej strony skupiona, napięta, zmęczona twarz, rzadko dająca upust emocjom, z drugiej strony oczy, w których widać walkę, toczący się w niej bój.

Ten swoisty bunt, będący efektem jej bezowocnych działań, jak i świadomości panoszącego się zła, powoduje, iż bohaterka ulega pokusie, by urwać łeb kartelowego węża. Warto zaznaczyć, iż Kate nie została zaplątana w intrygę, uwikłana w sieć kłamstw, dobrowolnie zgłosiła się do specjalnej grupy, a tym samym świadomie opuściła swój ”bezpieczny” świat. Odkryć prawdę, zrozumieć mechanizmy rządzące tym światem, ukarać winnych, przywrócić swemu światu jakiś elementarne poczucie ładu. Ta etyczna busola nadaje bohaterce ludzką twarz. Ale żeby zachować tę ludzką twarz, trzeba bestii spojrzeć w oczy.

Chcąc zanurzyć się w piekle, potrzebuje jednak przewodników. I otrzymuje– nawet dwóch. Szef grupy Matt Graver idealnie pasuje na mentora. To gość, który zna się na swojej robocie. Wydaje się pewny siebie, gdzieś na granicy bezczelności, dobrze zorientowany i fachowy. Zna wiele osób, potrafi załatwić samolot, wydaje się świetnie zorientowany i budzi powszechny szacunek. Josh Brolin nadaje tej postaci błazeński niemal charakter. Podczas narady, gdzie spotykają się smutni panowie w garniturach, Matt ma szelmowski uśmiech na twarzy, surfingowy strój i japonki na stopach. Nonszalancja i kpiarski ton zdają się sugerować bufona. I rzeczywiście - potrafi być irytująco wyluzowany. To jednak tylko pozory- Matt jest wytrawnym graczem, inteligentnym manipulatorem, który trzyma wszystkie sznurki w swoich rękach i który przed niczym się nie zawaha. Facet, który pod maską luzaka skrywa ciemność, idealnie nadaje się na przewodnika po mrocznych korytarzach piekła. Ironia losu polega na tym, że zamiast prawdy Matt ofiarowuje Kate niewiedzę. Policjantka im dalej brnie, tym mniej rozumie. Jest świadomie ignorowana, niemal pozostawiona sama sobie. Wydaje się zbędna w całej tej grupie, w której jest zresztą jedyną kobietą. Od początku się mota, jest zagubiona, a fałszywych korytarzy w labiryncie tylko przybywa. 



O ile Matt pozwala jej po prostu być, o tyle Alejandro, tajemniczy konsultant, będący trzecim członkiem grupy, staje się jej mentorem duchowym. Dawny prokurator, związany z kolumbijskim światem narkotykowym, obecnie pomaga Amerykanom. Kim tak naprawdę jest, dla kogo pracuje, jaka jest jego rola dopiero wyjaśnia się pod koniec filmu, ale i tak pozostaje dla nas enigmą. Del Toro, w genialnej odsłonie, buduje tę postać w intrygujący sposób, według zasady- im mniej, tym intensywniej. Stalowe spojrzenie, często nieobecne, ściszony głos, ostentacyjna bliskość przy jednoczesnym braku dynamizmu. Czujemy, że jest niesamowicie niebezpieczny, ale w taki sposób koci, niemal niezauważalny. Mało słów, mało ruchu, momentami wydaje się bezcielesny. Jest jak widmo, cień, duch ( tak nazywają go w filmie). Co ciekawe- przy całej tajemniczości on jedyny tutaj ma jakąś przeszłość.

Jego stosunek do Kate jest niebanalny i niejednoznaczny. Od początku trzyma ją na dystans. Podczas pierwszego spotkania na pytanie, czy powinna coś wiedzieć, odpowiada krótko i dobitnie: Pytasz jak działa zegarek, na razie patrz tylko, która godzina. Choć lakoniczny, jednak daje wskazówki Kate, które pozwolą jej po tym świecie się poruszać. Relacje z nią w którymś momencie nabierają charakteru ojciec –córka (zresztą sam sugeruje, że policjantka przypomina mu córkę). Jego postawa gdzieś potrąca o troskę, czułość, na swój sposób się nią opiekuje. Choć Kate mu nie ufa i się go boi, podświadomie do niego lgnie. I czuje się przy nim bezpiecznie. W trudnych momentach to on jest wsparciem. Alejandro budzi podziw, staje się dla niej kimś mistycznym, jakąś boską siłą. Ale to wszystko jest gdzieś w domyśle, niemal niezauważalne, zwłaszcza że Alejandro jest emocjonalnie zimny i nieobecny.

Ich relacje to jak stąpanie po cienkim lodzie. Alejandro nie dopuszcza jej w zasadzie na milimetr do siebie. Ale choć myśli Kolumbijczyka są nam nieznane, momentami wydaje się jakby ja chronił, jakby wahał się, czy wprowadzić Kate w świat mroku, wiedząc, że jej wrażliwość i uczciwość nie będą w stanie udźwignąć ciężaru. A Kate zostaje wrzucona na głęboka wodę. Pierwsza akcja jest w końcu wyjazdem do Ciudad Juarez, miasta zwanego „bestią”, miasta, gdzie w biały dzień zwisają z mostu okaleczone nagie ciała, gdzie strzały rozbrzmiewają całą dobę. Sama akcja kończy się strzelaniną na przejściu granicznym, pełnym cywilów. 



Już tutaj widzimy bezradność i zagubienie bohaterki. Im bardziej stara się kontrolować sytuację, tym bardziej czuje się marionetką, im więcej chce się dowiedzieć, tym mniej rozumie. Tu już nie tylko chodzi o to, że czuje się wykorzystana, że jej kompetencje zostały zweryfikowane, że w tym męskim świecie jest tylko małą dziewczynką, której można pokazać fajerwerki z dachu. Jej świat wartości rozpada się, a bohaterkę pochłania chaos. Kiedy przygląda się światu jak Alicja, od drugiej strony, dostrzega, że nie ma dobra ani zła, czerni i bieli. Świat jest przerażająco szary, a przestępcy niewiele różnią się od policjantów. Jest zupełnie nieprzygotowana na taką ilość przemocy i cynizmu.

Blount świetnie wygrywa te emocje. Jej strach się do nas niemal przykleja, pozbawiony jest bowiem teatralności i ekspresji. To niemal ustawiczne napięcie, którego nie ma końca. A kiedy bohaterka postanawia sobie odpuścić i pójść na piwo z przyjacielem, zabawić się, zapomnieć, kończy się to randką z facetem, który chce ją zabić. W tym świecie nie ma wytchnienia, nikomu nie można ufać. Kate jednak może w każdej chwili zrezygnować, wycofać się, zwłaszcza, że ma świadomość, że została oszukana i upokorzona. A jednak jest zdeterminowana, bo jak mówi -musi poznać prawdę. Nie chce albo nie potrafi już żyć w świecie iluzji. Wybór tunelu, którym pójdzie Alejandro, chyba nie jest przypadkowy, wie, że to on doprowadzi ją do wyjścia. Ale w mrokach labiryntu odpowiednia droga prowadzi do bestii. A tą bestią okaże się właśnie jej mentor. Prawda jest okrutna, ten, który ją wcześniej uratował, nie zawaha się nawet, by do niej strzelić, mentalny ojciec okazał się tytułowym sicario, który z zimną krwią zabija także dzieci.

Dlatego jednym z najbardziej fascynujących momentów jest spotkanie tej dwójki w finale filmu. Scena ma coś w sobie magicznego, nieuchwytnego, dramaturgicznie jednak namacalnego. To nie jest pojedynek, gdyż Alejandro kontroluje sytuację od początku do końca. Nie wydaje się jednak, by chodziło tylko o pisemne potwierdzenie nieprawdy i usankcjonowanie zabójstwa, a tym samym niemoralnych czynów amerykańskiej policji. Choć nie wątpimy, że jest gotów zabić Kate, scena paradoksalnie jest czułym pożegnaniem człowieka, który od dawna jest duchem, człowieka, którego mrok pochłonął i zdaje sobie z tego sprawę. Ważną rolę w tej scenie odgrywa oświetlenie. Kate jest w świetle, natomiast Alejandro siedzi niemal cały czas w mroku- jak wilk.


Tragizm Alejandro nie sprowadza się tylko do przemiany, jaka nastąpiła w jego osobie, na dylematach, które przeżył, na losie, który zamienił go w bestię. Targają nim demony, których nawet okrutna zemsta nie zaspokoi. Dlatego w ostatniej fazie akcji towarzyszymy mu w samotności. Bo Alejandro nie przynależy do żadnej ze stron, jest w miejscu, do którego nikt nie ma dostępu, gdzie króluje Conradowska zgroza, z którą musi wciąż żyć. W twarzy Alejandro nie znajdziemy satysfakcji, triumfu - co najwyżej zimny smutek człowieka, który przekroczył wszystkie granice, który niczego się nie boi, bo w końcu to on jest największą bestią budzącą strach. To nazywanie go cieniem (przewrotnie w jego wyglądzie dominuje kolor beżowy) ma jeszcze jedno znaczenie, co potwierdzają martwe oczy Alejandro. Zobaczyć w nim możemy wcielenie greckiej nemezis, destrukcyjnej siły, która jest siłą karzącą. To jego dążenie do wymierzenia kary za wszelka cenę budzi przerażenie. Jest nieludzkie, ale on już nie jest człowiekiem.

Scenarzysta chciał nadać tej postaci wymiar Szekspirowski i wydaje mi się, że to się udało. Ogromnie charyzmatyczny, od początku przyciągający wzrok, naznaczony tragedią, a jednocześnie tajemniczy i niejednoznaczny Alejandro dopiero w finale da nam poczuć ciężar słowa „sicario”. Jeśli zbudujemy paralelę z „Jądrem ciemności”, to jemu przypada rola Kurtza, człowieka, którego ciemność pochłonęła i który sam się stał mrokiem. Fatalizm tej postaci buduje wątpliwą moralnie kondycję człowieczeństwa. Ale jak wspomniałem- scena rozmowy z Kate jest swoistym pożegnaniem człowieka ze samy sobą. Kate jest więc być może tym, co wiązało go z przeszłością i swoją lepszą częścią. Może więc słowa skierowane do Kate nie są podszyte pogardą, a zimną konkluzją, ostatnią wskazówką przewodnika, która ma ją wyprowadzić z mroku.”Przeprowadź się do małego miasteczka, gdzie wciąż istnieje prawo. Tutaj nie przetrwasz. Nie jesteś wilkiem. A teraz to ziemia wilków”. Te słowa to może jedyna nadzieja w tym filmie. Lubię wierzyć w moc ochronną tych słów, bo wprowadzają jakąś minimalnie optymistyczną nutę, która na gwałt jest nam potrzebna. I to że nie potrafi zabić Alejandro, potwierdza, iż Kate nie jest wilkiem. I może znajdzie jeszcze swoją ziemię, gdzie wciąż istnieją ład i sprawiedliwość, gdzie jeszcze można być człowiekiem.

Film Villeneuve budzi ogromne emocje, ale tym, co decyduje o sile rażenia, jest jego forma, wizualny język, jakim operują twórcy. Sicario jest znakomicie sfotografowany i wykreowany przestrzennie. Villeneuve i Deakins używają właśnie przestrzeni zamiast słów, aby przekazać idee tematyczne w narracji. To, co najważniejsze, dzieje się tutaj poza słowem.

Villeneuve ciekawie rozwiązuje aspekt przemocy, której w filmie nie brakuje. W intrygującej scenie przesłuchiwania barona narkotykowego Diaza, reżyser odwołuje się do naszej wyobraźni. Buduje napięcie niemal niezauważalnie. Preludium stanowi rozmowa Alejandro z dawnym znajomym -lakoniczna, pozbawiona emocji, pełna niedopowiedzeń - podczas której Kolumbijczyk bierze olbrzymi baniak z wodą. W samym przesłuchaniu grozę buduje spokój Alejandro, wyłączenie kamery w pokoju i nasza niepewność co do roli butli. Reżyser rozgrywa tę scenę perfekcyjnie. Bliskość kata i ofiary, obraz butli i zjazd kamery na odpływ wody w podłodze - to w zasadzie wszystko. Ale sposób, w jaki Alejandro stawia butelkę wody na ziemi, jest przerażający. Czujemy, że coś strasznego się wydarzy, zwłaszcza że niebieski kolor mocno wyróżnia się na tle dominującej żółci. Jednak samego obrazu tortur, krwi, bicia nie ma. Scena jest krótka, pozbawiona estetyzacji przemocy. Nasza wyobraźnia jednak zostaje mocno poruszona. Vileneuve tą sceną, jak i innymi, buduje nasz dyskomfort, niepewność, ale przede wszystkim główne przesłanie filmu – żadnej obiektywnej prawdy nie ma.


Świetnie też buduje z operatorem aspekt przestrzeni -jak w scenie werbunku Kate. Pomieszczenie, w którym siedzą szefowie decydujący o losie akcji, jak i samej Kate, jest całkowicie przeszklone. Obiecuje to transparentność, przejrzystość i czystość intencji. Wydaje się, iż miejsce to niczego nie skrywa. Jednocześnie widzimy Kate, którą oddziela od tych ludzi tylko szyba. W rzeczywistości to dwa różne światy. Kate siedząca tyłem do szyby może tylko czekać na decyzję, tak naprawdę jest zdezorientowana i niepewna. Prawda jest na wyciągnięcie ręki, ale dla Kate jest w zasadzie niedostępna. Warto zauważyć, iż sala konferencyjna i pokój przesłuchań to sterylne, jasne pomieszczenia, pozbawione niemal przedmiotów. Anonimowe, czyste, przejrzyste, ale to tutaj dzieją się rzeczy najważniejsze i najmroczniejsze. I to w tym filmie przeraża.

Innym elementem, na który warto zwrócić uwagę, to obrazy pejzażu. Kapitalnie sfotografowane, z perspektywy boskiej, nabierają nie tylko złowrogiego charakteru, ale tworzą wizję niemal mistycznej pustki. Miasta w tonacji bieli, wyrzeźbiona słońcem pustynia, taniec pyłu w świetle, stonowane kolory, zamglone krajobrazy ukazywane w szerokich ujęciach- wszystko to tworzy apokaliptyczne piękno, staje się symbolem jałowej ziemi

Pejzaż spełnia jednak tu wieloznaczną rolę- jest zarówno przedłużeniem wewnętrznych emocji Kate, jak i zobrazowaniem duszy Alejandro. Twórcy ponadto świetnie operują kontrastem między wielkim otwartym pejzażami a klaustrofobicznymi przestrzeniami, tworząc ciągłe dramaturgiczne napięcie. Najlepiej to widać w najmocniejszej scenie filmu. Karawana złożona z pięciu, czarnych SUV-ów wjeżdża do Ciudad de Juares. Amerykanie wsparci przez flotę należących do meksykańskiej policji opancerzonych samochodów, najeżonych karabinami maszynowymi, mają zadanie odebrać bosa narkotykowego. Ten militarny charakter akcji podkreśla autentyczne zagrożenie. Przez 15 minut w zasadzie nic się nie dzieje, a siedzimy jak na szpilkach, poziom lęku wydaje się nie do zniesienia. W każdym momencie spodziewamy, że coś się stanie. Podkreśla to muzyka Johansona, która brzmi jak lament, buduje przestrzeń namacalnego cielesnego i nieskończonego zagrożenia. Rewelacyjność sceny polega na zmianie - zamiast pościgu samochodowego mamy korek uliczny na przejściu granicznym. Napięcie sięga zenitu, co podkreślają złowieszcze pomruki i niskie dźwięki. Teoretycznie na otwartej przestrzeni bohaterowie zostają uwięzieni na zatłoczonej autostradzie, otoczeni potencjalnymi strzelcami. Policjanci i przestępcy stają się nierozłączni, a granica, również moralna zostaje zatarta. Jednocześnie czujemy się jakbyśmy byli w środku całej sceny.

Tempo filmu jest szybkie i brutalne. Sceny akcji są wspaniałe, przerażające i ekscytujące, a każda scena wyciszenia ma potencjał wybuchu. Nawet cień samolotu, który kieruje się do Meksyku, a na który patrzymy z góry, ma taką samą wagę i siłę wizualną co lufa pistoletu znajdującego się pod czyjąś brodą


Trzeba też przyznać,że skrypt Taylora Sheridana jest inteligentny, przemyślany i spójny. Trudno się więc zgodzić na zastrzeżenia dotyczące kompozycji, która jest chirurgicznie precyzyjna. Każda scena to zamknięty segment, który ma swój rytm, swój nerw, swój klimat, a jednocześnie całość jest bardzo spójna. Pozornie zbędna i niepowiązana z całością historia skorumpowanego meksykańskiego policjanta, Silvio, wydaje mi się nie tylko potrzebna, ale i doniosła. Historia ta ma znamiona codzienności, wpisana jest w banalne, rutynowe czynności życiowe. Co może ważniejsze- w życie rodzinne. Poranne wstawanie, skromne śniadanie, ciągły brak czasu dla syna, który tylko myśli o piłce, a w tle przewożenie narkotyków. Bycie kurierem dla kartelu zostało pokazane jak zwykła praca, sposób na przeżycie. I bez zbędnego dramatyzmu pokazane jest, jakim obciążenie egzystencji zwykłych Meksykanów jest przemysł narkotykowy. Znamionuje to też ostatnia scena filmu, w której syn Silvia gra w piłkę nożną. Tę beztroskę dziecięcej gry przerywa w którymś momencie odgłos strzelaniny. Tu każda chwila podszyta jest niepewnością, grozą i strachem.

Sicario to film perfekcyjny, a Dennis Villeneuve udowodnił, iż należy do najciekawszych twórców filmowych swoich czasów.

T.M.

























środa, 4 lipca 2018

                                                              
                                                           ZWIĄŻ MNIE





UWIĘZIENI W MIŁOŚCI

W powszechnym mniemaniu Zwiąż mnie to film niezbyt udany w twórczości Pedro Almodovara. Może dlatego, że powstał zaraz po świetnie przyjętych Kobietach na krawędzi załamania nerwowego. I rzeczywiście nie jest to film ani tak błyskotliwy, ani tak perfekcyjnie zrealizowany. Nie jest też tak mądry i głęboki jak późniejsze dokonania Hiszpana. Zgodzę się, że jest nieco sentymentalny, że ma banalne zakończenie. Ale ja go lubię. To bezpretensjonalna komedia o romantycznej miłości.
 
Para, którą jednak będziemy śledzić, jest specyficzna. Ricky niemal całe 23-letnie bytowanie na ziemskim padole spędził w zamknięciu –sierociniec, poprawczak, szpital wariatów. Marina to była narkomanka i gwiazda filmów porno, obecnie robiąca karierę w horrorach klasy B. Niecodzienne jest też ich spotkanie. Poznajemy Ricky‘ego, kiedy zostaje przywrócony światu po opuszczeniu psychiatryka. Wbrew pozorom – świat stoi przed nim otworem, ma wyuczonych kilka zawodów, dzięki pielęgniarkom ciało kobiece nie jest dla niego tajemnicą, a dzięki wdzięcznej za posługę erotyczną dyrektorce ma nawet pieniądze na rozpoczęcie nowego życia. Ricky jednak już wcześniej obmyślił sobie wizję nowego życia. Ma bardzo konkretny plan. Odnaleźć Marinę i założyć z nią rodzinę. Ricky poznał ją podczas jednej z ucieczek, przespał się z nią, obiecał, że wróci i zaopiekuje się. Problem w tym, że Marina była wtedy na narkotykowym haju i spała z kim popadnie, nie pamięta więc chłopaka. Nie mając więc wyjścia, Ricky włamuje się do jej mieszkania i więzi. Kobieta nie rozumie co się dzieje, widząc jednak pożądanie w oczach Ricky’ego, gotowa jest się dać zgwałcić i pozbyć się intruza. Problem w tym, że Ricky chce miłości i gotów jest poczekać aż Marina się nim zakocha, a to oznacza dla niej, że mieszkanie zamienia się w więzienie.


 
Marina ma chłopaka za szaleńca, no i nie jest daleka od prawdy. Ricky jest lekko szurnięty, wierzy bowiem, że można rozkochać kogoś w kilka dni. To oczywiście efekt nie choroby psychicznej, a jego niedojrzałości psychicznej, infantylności i naiwności. Pozbawiony wzorców postępowania, odcięty od społeczeństwa, ukształtował swój świat na wzór czytanek dla małych dzieci i kolorowych obrazków, co pokazuje choćby jego prezent dla Mariny- pudełko czekoladek w postaci serca. Kiczowate i banalne, ale Ricky jest właśnie dużym dzieckiem. Są też i zalety takiej postawy - entuzjazm, zapał, szczerość, wiara w miłość. Ricky może Marinie ofiarować siłę swoich uczuć. Nie potrafi- co nie dziwi- przekonać jej do siebie inaczej jak za pomącą więzów i kneblowania. I choć jest oprawcą, jednocześnie jest bardzo rozczulający w swojej troskliwości i cierpliwości. Cierpliwie znosi bowiem jej próby ucieczki, złośliwości, niechęć i pogardę. Mimo absurdalnej sytuacji, próbuje stworzyć jej normalne życie. Załatwia jej leki na ból zęba, naprawia zlew, kupuje bardziej delikatny plaster do zaklejania ust, jest czuły, opiekuńczy i gotowy do poświęceń. Podziwia Marinę i ją szanuję.



Była gwiazda porno nie jest osobą, którą łatwo zdominować, ale powoli cała sytuacja zaczyna mieć dla niej urok. Przełom następuje, kiedy Ricky zostaje pobity podczas próby zdobycia heroiny. Budzi to w Marinie czułość niemal matczyną, ale też zmysłowe pożądanie. Jakże inaczej zabrzmi w jej ustach późniejsze „zwiąż mnie”. Stanie się to elementem pewnej gry zmysłowej między nimi.

Film nie poraża może jakąś głębią, ale przekonuje jako film o miłości. Dziwacznej szurniętej, lecz jednak uświęconej na swój sposób. Film otwiera kiczowaty obraz religijny przedstawiający Matkę Boską i Chrystusa. Podobny obraz widzimy nad łóżkiem Mariny. W ten sposób Almodovar sakralizuje związek, bo – jak sam mówi – połączenie się dwóch osób zawsze należy do obszaru świętości. Każdy związek jest inny, ma swoje własne normy, swój własny wizerunek. Miłość Ricky’ego i Mariny jest szalona, niekonwencjonalna, naznaczona zmysłowością i przemocą, lecz wcale przez to nie mniej prawdziwa. Oczywiście Almodovar ukazuje całość w konwencji komediowej, momentami groteskowej – jak wtedy, kiedy w trakcie pierwszego stosunku Marina wykrzykuje, że teraz dopiero poznaje Rick’ego. Tak właśnie Almodovar przekonuje nas do potęgi tego uczucia- wśród setek mężczyzn rozpoznała jednak swego księcia. Zresztą scen zabawnych, przerysowanych jest oczywiście więcej. Moja ulubiona to specyficzna scena łóżkowa, kiedy oboje udają, że śpią. Śmieszne, pełne uroku, ale i napięcia. W ich wzroku tak dużo się dzieje. I może właśnie dlatego należy film uznać za udany. Między odtwórcami ról ewidentnie iskrzy, wyczuwamy prawdziwe namiętności i emocje. To szczególnie ważne, że Almodovar w tym obrazie zminimalizował ilość charakterystycznych dla siebie przerysowanych, udziwnionych postaci. Choć widać w filmie zabawę dekoracjami, kolorami, symbolami, choć nie stroni od kiczu, sztuczności i ironii, to scenariusz Zwiąż mnie głównie opiera się na tej dwójce. Bez aktorskiej siły nie byłoby tego filmu. 

Ricky’ego świetnie zagrał Antonio Banderas, jeszcze taki Almodovarowski- młodzieńczy, nieokrzesany, żywiołowy, pełen temperamentu, z tym specyficznym błyskiem w oku. Po drugiej stronie po raz pierwszy u Almodovara Victoria Abril, późniejsza muza reżysera, drobna, rozedrgana, zmysłowa, emocjonalna. Z jednej strony dominująca, świadoma własnego ciała, z drugiej – na swój sposób delikatna i wrażliwa. Oczywiście w ich grze jest lekki ton przerysowania, zbytniej ekspresji, delikatnego pastiszu, ale los szyderczy dotyka tutaj bardziej świat mediów ( kapitalny pastisz reklamy ) i świat filmu ( z delikatną nutą autoironii ). Bohaterowie natomiast są nam jednak bliscy, tak jak i ich uczucie.


Widać i w warstwie scenariusza, i materii filmowej, że Zwiąż mnie jest filmem nie do końca przemyślanym, może nieco błahym. Ale czuje się w nim lekkość, świeżość, pewną filuterność i zadziorność. A ponadto sympatię do bohaterów. Na swój sposób to urzekająca bajka o miłości, tylko książę to świr, a księżniczka- gwiazdka porno. No ale to przecież Pedro Almodovar.

 T.M.

wtorek, 3 lipca 2018

                                        W CIENIU DRZEWA
      

KRAJOBRAZ PO BITWIE Z WYPCHANYM PSEM W TLE
Szczerze mówiąc, byłem miło rozczarowany, oglądając film „W cieniu drzewa”. Oczywiście nie dlatego, żebym nie miał zaufania do kina islandzkiego. Od dawna ( czyli projekcji Noi Albinoi) jestem admiratorem twórczości Dagura Kari, a przecież jeszcze jest ceniony przeze mnie Baltasar Kormakur. A ostatnie spotkania z tą filmografią, szczególnie z filmem „Barany”, to bardzo pozytywne filmowe doznania. Niepokój raczej brał się z zapowiedzi dystrybucyjnych, że to komedia o sporze sąsiedzkim, tym samym zakładałem, że przez cały film będę oglądał, jakie to szkody nawzajem sobie bohaterowie wyrządzają. Lubię kino skandynawskie i swoiste poczucie humoru ludów Północy, ale komedia pachnie mi zawsze z założenia pewną błahością. Na usprawiedliwienie promotorów filmu przemawia użycie określenia tragikomedia i to wychylenie w kierunku tragedii bardzo dobrze temu filmowi zrobiło. Sigurdsson pomieszał elementy rodzinnego dramatu i thrillera i polał to sosem czarnego humoru. Otrzymaliśmy niepokojąco spostrzegawczy i absurdalnie komediowy film, który tuż pod powierzchnią skrywa poważne tematy.

Wszystko zaczyna się od drzewa. A właściwie cienia drzewa. To drzewo rośnie w ogrodzie Ingi i Baldvina, ale cień pada w ogrodzie ich sąsiada Konrada i jego znacznie młodszej żony, Eybjorg. Inga i Baldvin nie chcą stracić cennego drzewa, ale Konrad i Eybjorg pragną światła słonecznego ( precyzyjnie rzecz ujmując- to ona pragnie promieni słońca do opalania). Problem wydaje się dla nas błahy, ale jesteśmy w Islandii. Sigurðsson wielokrotnie w wywiadach opowiadał, że ten rodzaj sąsiedzkiej kłótni o drzewa jest bardzo powszechny w jego kraju. Na Islandii prawie nie ma drzew, więc na ogół nie można ich ścinać, ludzie są bardzo związani z zielenią; z drugiej strony nie ma również nadmiaru godzin słonecznych, więc ludzie walczą i o słońce. Mimo wszystko problem wydaje się łatwy do zażegnania- wystarczy z jednej strony przenieść leżak, z drugiej przyciąć nieco gałęzie. Mężczyźni wydają się zresztą zgodni i chętni do kompromisu. I wtedy do głosu dochodzą kobiety. 
 

Inga traktują drzewo jako symbol tradycji, widzi w nim strażnika ładu i bezpieczeństwa; dla Eybjorga jest to jednak duży, niechciany cień na całorocznej, słonecznej przestrzeni. Problemem nie jest jednak drzewo, jest pretekstem, katalizatorem negatywnych emocji, które drzemią w bohaterach. Źródłem napięć na pewno jest zazdrość, nieco głębiej zaglądając -inny styl życia, zderzenie starego i nowego. Różnice są drobne- dotyczą drzewa, zwierząt ( w jednej rodzinie pies, w drugiej kot) sposobu spędzania wolnego czasu mężczyzn ( chór- strzelanie). Są i poważniejsze. Szczególnie świat kobiet jest całkowicie odmienny od siebie. Eyborg jest kobietą stosunkowo młodą, zadbaną , wysportowaną, mającą obsesję na punkcie sprawności fizycznej. Czas spędza na opalaniu i jeździe na rowerze. Inga wygląda jak swoja matka, postarzała, poszarzała, w nieodłącznym szlafroku, zgorzkniała pani domu. Inga reprezentuje też konserwatywny model moralności, nie pochwala więc nowego związku Konrada z wyraźnie młodszą kobietą ( słowo „rozwód” nie funkcjonuje w jej języku)

Drzewo jakby skumulowało stłumiony gniew, smutek i rozczarowania, które tkwią w bohaterach. Oba małżeństwa wydaja się nieszczęśliwe. Islandzki reżyser nie dokonuje wiwisekcji psychologicznej, więc bardziej się domyślamy, wyczuwamy te negatywne emocje. Przede wszystkim postacie wydają się żyć oddzielnie, każde skupione na sobie. Mają swoje pasje, które pozwalają im nie tylko uciec z domu, ale odreagować. No właśnie co? Pustkę, brak emocji, brak czułości, ale i namiętności. Konrad i Eyborg starają się o dziecko, więc seks stał się przykrym obowiązkiem, w przypadku drugiej pary trudno wyobrazić sobie jakiekolwiek życie erotyczne. W zasadzie ich poczynania są rytualne, pozbawione treści.

Prym egoizmu wiedzie Inga- pełna złości i goryczy. Tym, co być może jednak najbardziej ją dławi, jest nieprzepracowana trauma. Pozwala się to jej odseparować od najbliższych, ale też wylewać swoją niechęć do świata. Jest w tym niekonwencjonalna i bezpośrednia. Jej stan nieładu jest wynikiem rodzinnej tragedii, zniknięcia jej syna, przez wielu uważanego za samobójcę. Nieodnalezienie ciała wzmacnia stany psychotyczne Ingi. Jest neurotycznym wrakiem, o pewnych skłonnościach psychopatycznych, jej nieugaszony żal wciąga w kłótnie każdego, ale najbardziej wytrwałego przeciwnika odnajduje właśnie w Eyborg.Utrata dziecka po jednej stronie płotu i bezowocne próby poczęcia po drugiej podsycają palący ogień, nie pozostawiając nikogo bez szwanku

Napięcie wokół drzewa szybko się nasila. Werbalne implikacje i oczernianie przekształcają się w niemal partyzancką walkę. Niekonwencjonalne działania wojenne, gdzie zasady sąsiedzkiej uprzejmości i zdrowego rozsądku ustępują stopniowo pragnieniu zemsty i odwetu, przeradzają się w cyklon, który zniszczy nie tylko drzewo. Zanim jednak zrobi się mrocznie Sigurdsson śledzi dysfunkcyjne relacje rodzinne.

Co jednak ciekawe spór sąsiedzki nie jest wcale -jak mówiłem- dominujący. Film rozpoczyna wątek małżeński drugiego syna Ingi i Baldvina. Atli i Agnes najwyraźniej nie są już szczęśliwymi małżonkami, co przynosi od razu pierwsza scena, gdy Agnes łapie męża, kiedy ten potajemnie ogląda erotyczny film ze swoją poprzednią partnerką i sobą w roli głównej. Atli zostaje wyrzucony z domu i zmuszony do zamieszkania z rodzicami. Żona postanawia go także odciąć od córki i w zasadzie od całego swojego życia. Brak rozmowy i stanowczość w obojętności posyła Atliego w gorączkowy wir nieprzemyślanych działań, choć trzeba przyznać, że na tle sąsiedzkiego sporu ich konflikt jest stosunkowo łagodny
 
Atli nie jest wyrzutkiem, budzi nawet pewną sympatię, ale nie dorósł do poważnego związku. Bardziej naiwny i bezradny niż przebiegły jest ofiarą niedopasowanego związku, trwającego prawdopodobnie ze względu na dziecko. Tu jeszcze lepiej uwidoczniony jest problem komunikacji. Bohaterowie miotają się, zachowują się mało dojrzale i choć rozumiemy ich motywy, denerwuje nas, że spirala przemocy, niemocy, bezradności nakręca się w sposób zupełnie bezsensowny, że bohaterowie nie próbują ze sobą porozmawiać. Te wątki nie tyle się przeplatają co uzupełniają, tworzą wyrazisty obraz natury ludzkiej. Bo trudno tu mówić o wypaleniu się uczuć, spoiwa zabrakło u źródła. „Zdrada” Atliego jest bolesna, bo paradoksalnie nie jest zdradą, to poprzedni związek cechował namiętność, pasja, radość, otwartość, być może nawet miłość, co ukazuje wspólne oglądanie filmu erotycznego z byłą partnerką. To nie jest tylko sentyment, to świadomość złych wyborów, negatywnych konsekwencji jednej nocy, która skończyła się małżeństwem. Bohaterowie w nim tkwią, nie wiedząc co ze sobą zrobić.



Mimo spokojnego tempa i niewielkiej objętości film dotyka wielu aspektów. Jednym z najciekawszych jest odłączenie człowieka od natury, co szczególnie ważne wydaje się w kontekście takiego kraju jak Islandia. Bohaterowie nieprzypadkowo zostali umiejscowieni w przestrzeni miejskiej, betonowych budynkach, poza spektakularnymi pejzażami dalekiej Północy. Osiedle niemal takich samych domków, rozrysowanych minimalną, prostą linią tworzą świat monochromatyczny, pusty. Klaustrofobiczność przestrzeni towarzyszy nam w zasadzie cały czas jako symbol zniewolenia, zamknięcia. Natura jest wypłowiała, przystrzyżona, stłamszona, nawet tytułowe drzewo wciśnięte jest w miejską architekturę. A idylliczny piknik ojca z córką na łonie natury ma podtekst groteskowy, bowiem nad głowami latają samoloty, a w tle widnieje potężny budynek Ikei w tle. Może dlatego oazą normalności stanie się namiot na trawniku Ingi i Baldvina- rozbity właśnie w cieniu drzewa. To tu zawiąże się nić porozumienia Atliego z ojcem, to tu przeczyta on pojednawczy list od żony. Inna sprawa, że w duchu groteski spanie w namiocie Atliemu przyniesie katastrofę.

Ważną rolę odgrywają tu zdjęcia Moniki Lenczewskiej. Urodzona w Polsce, ale pracująca głównie za granicą (etiopski „Difret”, grecki „Park”) operatorka zachowuje dystans, dając pierwszeństwo statycznym ujęciom. Celowo wygaszone soczewki panoramiczne budują świat gołębioszary, monochromatycznie przymglony, wiecznie zachmurzony (tu nawet słońce ma odcień niebieskawy) Północne światło i dystans kamery budują świat schludny, chłodny, uporządkowany, nawet kiedy w kadrze rozgrzewa wrogość. Kamera Moniki Lenczewskiej rzuca melancholijne światło na ludzką głupotę i buduje obraz ludzi, którzy uciekają na co dzień od emocji, tkwiąc w swoistym letargu.

Innym ciekawym aspektem islandzkiego obrazu jest pewien kryzys męskości. Jak na potomków Wikingów panowie tu są bierni, pasywni, podporządkowani swoim żonom. To kobiety są tu i władcze, i silne. To one, prowadzone przez zazdrość, stłumiony gniew, wyznaczają kierunek działań mężczyznom, a ci po prostu się zgadzają. Mają swoje zdanie, swój punkt widzenia, ale w decydujących momentach zachowują się jak kastraci. Wiking obudzi się w nich dopiero w finale
i zarówno Konrad, jak i Baldwin odnajdą w sobie rys wojownika, ale siłą napędową w całym filmie są kobiety.

Równie intrygujące jest spojrzenie przez pryzmat społeczeństwa. Bohaterowie żyją w świecie uładzonym, ugrzecznionym, pod sztandarami wspólnoty. Wszyscy starają się żyć w zgodzie, harmonii, jedności, gdzie każdy ma swoją rolę. Bohaterowie starają się więc żyć bez skazy, błędów, dążąc do perfekcjonizmu. Nie uwalniają emocji. Tylko tak się nie da. Wystarczy mały problem, a wszystko ulega destrukcji. Kiedy emocje wybuchają, bohaterowie zamieniają się w niedojrzałych , podszytych egoizmem, nieuznających żadnych ograniczeń ludzi, szczególnie gdy motywuje ich zemsta na wrogu. A wszystko to ujawnia nasz brak umiejętności porozumiewania się we wspólnym języku; film dowodzi że nasza komunikacja to po prostu seria równoległych monologów. Nie potrafią rozmawiać, wolą zachować dystans, a problemy zamiatają pod dywan.
.
W cieniu drzewa dzieje się więc dużo, bo ma ono wymiar głównie symboliczny. Pokazuje, jak niewiele nam trzeba. Drobne nieporozumienia, wymykające się spod kontroli, nigdy nie zawodzą. Odrobina zawiści, małostkowości, paranoi i wybucha wojna. A kiedy porządni, szanowani obywatele tracą kontrolę, wojna staje się mordercza. Wtedy nie ma już miejsca na godność, miłość czy po prostu ludzkie odruchy. W biały dzień, na otwartej przestrzeni dochodzi do przemocy werbalnej, psychicznej, emocjonalnej, wreszcie fizycznej. I nie można tego powstrzymać. To banalne zło czai się, nie zawsze widoczne i wyczuwalne, ale w dowolnym momencie nieubłaganie niszczy jak walec drogowy. Ta zwierzęcość prowadzi nas na kraj szaleństwa. Wszyscy jesteśmy krok od chaosu. Świetnie pokazuje to postać Baldvina, postaci zdecydowanie najsympatyczniejszej. Zgodny, wyciszony, niegłupi, szukający dobra w ludziach- w finale zamienia się w krwiożerczego mściciela. Jako widzowie jesteśmy wobec zakończenia bezradni, tak jak bezradni są bohaterowie wobec swojej agresji.

W cieniu drzewa to film skromny, kameralny, ale znakomicie rozpisany. Oprócz wspomnianych zdjęć Moniki Lenczewskiej warto zwrócić uwagę na muzykę Daniela Bjarnasona, która od początku wpisując się w poetykę thrillera, buduje ciekawą opozycję do codzienności i zwyczajności, w jakiej egzystują bohaterowie. Aktorsko film się broni przede wszystkim wiarygodnością postaci, brakiem przerysowania, mimo absurdalności pewnych sytuacji. Obraz jest precyzyjnie napisany i zabawny, choć to słowo dziwnie brzmi w kontekście całości. Obraz ludzkości jest zdecydowanie ponury, gorzki w smaku i nawet jeśli nam się chce śmiać, to mamy świadomości niestosowności tego śmiechu. Ton jest rozmyślnie dziwny, łączy naturalizm codziennych sytuacji i wzrastające napięcie thrillera, a wszystko podszyte jest delikatną absurdalnością. Groteskowość jest subtelna, ale wyrazista. Często zaskakuje nas nieproporcjonalność przyczyn do skutków. Bawi więc finalny pojedynek Baldvina i Konrada, mimo iż jest krwawy i brutalny. Śmiech szybko nas dławi, bo w filmie czarna komedia przechodzi niemal niedostrzegalnie w tragedię.
Ale reżyser nie zanurzył całej historii w mroku desperacji i nienawiści, nawet jeśli na końcu wyłania się chaos, gdzieś w tle pojawia się myśl, że nie wszystko jest stracone i beznadziejne. Okruchy nadziei tkwią w liście Agnes do Atliego czy w parze ich sąsiadów, która głośno uprawia miłość, Wydają się zresztą  jedynymi naprawdę szczęśliwymi ludźmi w tym świecie

Czy iskrą tejże nadziei jest pojawienie się w ostatnim ujęciu zaginionego kota Ingi już nie jestem pewny. Niedoszła ofiara zbrodni jak gdyby nigdy nic wraca po długiej nieobecności do domu, nie zdając sobie sprawy, ile namieszała tym faktem w świecie ludzkim. I nie zdając sobie sprawy, że rzeczywistość w ciągu tych kilku dni całkowicie  się zmieniła. Nie ma już psa, nie ma drzewa, nie ma właściciela. A ja nie umiem powiedzieć, czy to oznaka zwycięstwa natury, jej obojętności na sprawy ludzkie, czy uosobienie ironii losu, która się bawi nami. Jednak jego zblazowany chód na tle apokaliptycznego pejzażu budzi autentyczne rozbawienie.

T.M