Dennis
Villeneuve otwiera swój film mocnym akcentem. Od razu chwyta nas za
gardło i nie puszcza do końca obrazu. Jesteśmy w mieście Chandler
stanu Arizona. Upalne popołudnie, jednostka FBI otacza
niezidentyfikowany bungalow w poszukiwaniu zakładników. Najpierw
kamera Rogera Deakinsa wyłapuje pyłki kurzu, które tańczą w
promieniach słonecznych, wpadających przez okno do zacienionego
pokoju, by po chwili pokazać jak cała ściana domu zostaje
staranowana przez opancerzony samochód. Agenci SWAT wlewają się do
domu, ale strzelanina jest krótka i chaotyczna. Żadnej poezji przemocy,
żadnej grozy.
Na
czele zespołu stoi Kate Marcer, której skupioną twarz widzieliśmy
w wozie policyjnym. I właśnie ta twarz oraz muzyka Johanna
Johannssona przygotowują nas na makabryczne widowisko, którego
stajemy się świadkiem. Jednostajny rytm bębnów, narastający do
granic możliwości, połączony z płaczliwą sekwencją
instrumentów dętych tworzą nie tylko genialnie napięcie, ale
obrazują wizję świata na krawędzi. Wydaje nam się, że trafiliśmy
do piekła. Piekło to jednak poraża banalnością. Swojski dom na
przedmieściu, sterylność pomieszczeń, gangster oglądający
telewizor, a wszystko skąpane w słońcu. Żadnego mroku, żadnej
demoniczności, a jednak agenci odkrywają w ścianach domu
kilkadziesiąt zmumifikowanych ciał - zawinięte w folię, stojące
rzędem w pionowej pozycji. Makabryczność obrazu nie tkwi w
krwawej, rodem z horroru wizualizacji, ale właśnie w banalności.
Co ciekawe -wstrząsające widowisko odbieramy nie tyle wzrokiem co
zapachem – scena, w której niemal wszyscy policjanci dostają
torsji, jest wymowna.
Widok
jest tyle samo porażający, co surrealistyczny. Zwłoki wyglądają
jak eksponaty w makabrycznym muzeum. Reifikacja ciał, ich ilość i
anonimowość, oraz bezcelowość mordu nadają niemal
fantasmagoryczny, absurdalny charakter temu cmentarzysku. Odbiorca
jest bezradny wobec tego, co widzi. To poczucie chaosu wzmacnia
pułapka bombowa, której wybuch pozbawia życia dwóch policjantów
i przysypuje cały teren pyłem, dodatkowo nadając scenie nierealny
charakter. Sekwencję tę więc kończy przydymiony piaskiem obraz.
Agenci SWAT wyglądają jak dzieci we mgle, ogłuszeni, otumanieni,
bezradni –podobnie jak my. W ten sposób kanadyjski reżyser
idealnie domyka scenę. Piękny obraz oświetlonych słońcem pyłków
kurzu ( który pojawi się jeszcze w filmie) wraca w postaci
szarego, gęstego pyłu, pokrywającego niemal cały świat. Tak
piękno rodzi śmierć i zniszczenie. Ten wszechogarniający pył
stanie się niemal metaforą filmowej rzeczywistości. Świata
rozmytego, rozrzedzonego, ambiwalentnego, moralnie dwulicowego, gdzie
nie ma granic, nie ma zasad, nie ma kolorów. Świata, w którym
niczego nie dostrzeżemy. Z drugiej strony reżyser sugeruje, że
tego cmentarzyska już nie opuścimy, będziemy tylko błądzić po
jego labiryntowych korytarzach, bez jakiejkolwiek nadziei na wyjście.
Kiedy
wydaje nam się, że spojrzeliśmy diabłu prosto w twarz, okazuje
się, że jesteśmy dopiero w przedsionku piekła. Kate,
przyłączając się do grupy zadaniowej, prowadzonej przez
związanego (podobno) z Departamentem Obrony Matta Gravera, dopiero
rozpoczyna swoją podróż do Conradowskiej krainy mroku. I wcale nie
chodzi tu o mrok związany ze światem narkotyków. Wydaje się więc
nieporozumieniem pojawiające się w
licznych recenzjach porównanie do słynnego Traffic
Soderbergha (na niekorzyść Sicario ). Choć oczywiste
( ze względu na sam temat czy aktorską sylwetkę Benicio Del
Toro), stawia błędne założenie, że twórcę Labiryntu
interesuje panoramiczny obraz narkobiznesu. Owszem, znajdziemy tu
handel, pranie brudnych pieniędzy, korupcję po obu stronach, ale
jednak Villeneuve podąża innym tropem. Podróż Kate nadaje
wymiar egzystencjalny, inicjacyjny. Pod maską thrillera skrywa się
pełnokrwisty dramat o człowieku. I podobnie jak w słynnym
Pogorzelisku dramat jednostek buduje pesymistyczną wizję
świata zamieszkałego przez bestie w ludzkiej skórze.
Egzystencjalny wymiar filmu da się streścić formułą podróży do
jądra ciemności, a w bohaterce widzieć kogoś, kto w tę ciemność
się zanurzy.
To
Kate Marcer będzie naszymi oczami, naszymi myślami, naszymi
emocjami- w pewien sposób będzie nami. Zaledwie w kilku kreskach
reżyser buduje tę postać, bez zbędnych meandrów
psychologicznych. To ma uwiarygodnić szkielet charakterologiczny,
który choć niebogaty, stara się uciekać od wzorca kobiecego w
kinie policyjnym. Historia Kate ma co prawda charakter inicjacyjny,
ale to nie młodość i brak doświadczenia budują jej sylwetkę. To
osoba, w której usta możemy włożyć słowa Dantejskiego
wędrowca : W życia wędrówce, na połowie czasu, straciwszy z
oczu szlak niemylnej drogi, w głębi ciemnego znalazłem się lasu
Dojrzała
i twarda, naznaczona goryczą i porażkami. Rozwód, brak dzieci,
brak przyjaciół, samotność, odrzucenie kobiecości i oddanie się
pracy tworzą osobowość na granicy depresji. Nie ma przeszłości,
zresztą jak niemal wszyscy w filmie. Nie wiemy, skąd pochodzi, kim
są rodzice, dlaczego się rozwiodła. Jej mieszkanie wygląda jak
jeden z wielu pokoi hotelowych, sterylnych i jałowych. Nic nie mówi
nam o niej. Nie znajdziemy tutaj tym samym ani histerycznego
dramatyzowania, ani psychologicznych wynurzeń, zagłębiania się w
rodzinne traumy, ani też budowania współczucia dla kobiety jako
ofiary. Pierwsze sceny pokazują ją jako osobę silną psychicznie i
doświadczoną policjantkę. Profesjonalistkę, która zna się na
swojej robocie i panuje nad emocjami. Odwaga, refleks, opanowanie
ukazują kogoś silnego i świadomego, co potwierdza zresztą
opinia jej przełożonych.
Ale
choć życie wypełnia jej właściwie tylko praca, nie jest ona
tylko próbą zapełnienia pustki w życiu. Jej motywacje pozbawiona
są zarówno chęci zemsty, jak i cynizmu. Kate kieruje się zasadami
i wierzy wciąż w elementarną sprawiedliwość. Ta swoista
naiwność, moralna wrażliwość czyni z niej postać poszukującą.
Będąc w stanie zawieszenia, swoistego letargu, to właśnie
uczciwość skłania ją do zrobienia kroku naprzód. Emily Blount
znakomicie wygrywa te emocje . Z jednej strony skupiona, napięta,
zmęczona twarz, rzadko dająca upust emocjom, z drugiej strony oczy,
w których widać walkę, toczący się w niej bój.
Ten
swoisty bunt, będący efektem jej bezowocnych działań, jak i
świadomości panoszącego się zła, powoduje, iż bohaterka ulega
pokusie, by urwać łeb kartelowego węża. Warto zaznaczyć, iż
Kate nie została zaplątana w intrygę, uwikłana w sieć kłamstw,
dobrowolnie zgłosiła się do specjalnej grupy, a tym samym
świadomie opuściła swój ”bezpieczny” świat. Odkryć prawdę,
zrozumieć mechanizmy rządzące tym światem, ukarać winnych,
przywrócić swemu światu jakiś elementarne poczucie ładu. Ta
etyczna busola nadaje bohaterce ludzką twarz. Ale żeby zachować
tę ludzką twarz, trzeba bestii spojrzeć w oczy.
Chcąc
zanurzyć się w piekle, potrzebuje jednak przewodników. I
otrzymuje– nawet dwóch. Szef grupy Matt Graver idealnie pasuje na
mentora. To gość, który zna się na swojej robocie. Wydaje się
pewny siebie, gdzieś na granicy bezczelności, dobrze zorientowany i
fachowy. Zna wiele osób, potrafi załatwić samolot, wydaje się
świetnie zorientowany i budzi powszechny szacunek. Josh Brolin
nadaje tej postaci błazeński niemal charakter. Podczas narady,
gdzie spotykają się smutni panowie w garniturach, Matt ma
szelmowski uśmiech na twarzy, surfingowy strój i japonki na
stopach. Nonszalancja i kpiarski ton zdają się sugerować bufona. I
rzeczywiście - potrafi być irytująco wyluzowany. To jednak tylko
pozory- Matt jest wytrawnym graczem, inteligentnym manipulatorem,
który trzyma wszystkie sznurki w swoich rękach i który przed
niczym się nie zawaha. Facet, który pod maską luzaka skrywa
ciemność, idealnie nadaje się na przewodnika po mrocznych
korytarzach piekła. Ironia losu polega na tym, że zamiast prawdy
Matt ofiarowuje Kate niewiedzę. Policjantka im dalej brnie, tym
mniej rozumie. Jest świadomie ignorowana, niemal pozostawiona sama
sobie. Wydaje się zbędna w całej tej grupie, w której jest
zresztą jedyną kobietą. Od początku się mota, jest zagubiona, a
fałszywych korytarzy w labiryncie tylko przybywa.
O
ile Matt pozwala jej po prostu być, o tyle Alejandro, tajemniczy
konsultant, będący trzecim członkiem grupy, staje się jej
mentorem duchowym. Dawny prokurator, związany z kolumbijskim
światem narkotykowym, obecnie pomaga Amerykanom. Kim tak naprawdę
jest, dla kogo pracuje, jaka jest jego rola dopiero wyjaśnia się
pod koniec filmu, ale i tak pozostaje dla nas enigmą. Del Toro, w
genialnej odsłonie, buduje tę postać w intrygujący sposób,
według zasady- im mniej, tym intensywniej. Stalowe spojrzenie,
często nieobecne, ściszony głos, ostentacyjna bliskość przy
jednoczesnym braku dynamizmu. Czujemy, że jest niesamowicie
niebezpieczny, ale w taki sposób koci, niemal niezauważalny. Mało
słów, mało ruchu, momentami wydaje się bezcielesny. Jest jak
widmo, cień, duch ( tak nazywają go w filmie). Co ciekawe- przy
całej tajemniczości on jedyny tutaj ma jakąś przeszłość.
Jego
stosunek do Kate jest niebanalny i niejednoznaczny. Od początku
trzyma ją na dystans. Podczas pierwszego spotkania na pytanie, czy
powinna coś wiedzieć, odpowiada krótko i dobitnie: Pytasz jak
działa zegarek, na razie patrz tylko, która godzina. Choć
lakoniczny, jednak daje wskazówki Kate, które pozwolą jej po tym
świecie się poruszać. Relacje z nią w którymś momencie
nabierają charakteru ojciec –córka (zresztą sam sugeruje, że
policjantka przypomina mu córkę). Jego postawa gdzieś potrąca o
troskę, czułość, na swój sposób się nią opiekuje. Choć Kate
mu nie ufa i się go boi, podświadomie do niego lgnie. I czuje się
przy nim bezpiecznie. W trudnych momentach to on jest wsparciem.
Alejandro budzi podziw, staje się dla niej kimś mistycznym, jakąś
boską siłą. Ale to wszystko jest gdzieś w domyśle, niemal
niezauważalne, zwłaszcza że Alejandro jest emocjonalnie zimny i
nieobecny.
Ich
relacje to jak stąpanie po cienkim lodzie. Alejandro nie dopuszcza
jej w zasadzie na milimetr do siebie. Ale choć myśli Kolumbijczyka
są nam nieznane, momentami wydaje się jakby ja chronił, jakby
wahał się, czy wprowadzić Kate w świat mroku, wiedząc, że jej
wrażliwość i uczciwość nie będą w stanie udźwignąć ciężaru.
A Kate zostaje wrzucona na głęboka wodę. Pierwsza akcja jest w
końcu wyjazdem do Ciudad Juarez, miasta zwanego „bestią”,
miasta, gdzie w biały dzień zwisają z mostu okaleczone nagie
ciała, gdzie strzały rozbrzmiewają całą dobę. Sama akcja kończy
się strzelaniną na przejściu granicznym, pełnym cywilów.
Już
tutaj widzimy bezradność i zagubienie bohaterki. Im bardziej stara
się kontrolować sytuację, tym bardziej czuje się marionetką, im
więcej chce się dowiedzieć, tym mniej rozumie. Tu już nie tylko
chodzi o to, że czuje się wykorzystana, że jej kompetencje zostały
zweryfikowane, że w tym męskim świecie jest tylko małą
dziewczynką, której można pokazać fajerwerki z dachu. Jej świat
wartości rozpada się, a bohaterkę pochłania chaos. Kiedy
przygląda się światu jak Alicja, od drugiej strony, dostrzega, że
nie ma dobra ani zła, czerni i bieli. Świat jest przerażająco
szary, a przestępcy niewiele różnią się od policjantów. Jest
zupełnie nieprzygotowana na taką ilość przemocy i cynizmu.
Blount
świetnie wygrywa te emocje. Jej strach się do nas niemal przykleja,
pozbawiony jest bowiem teatralności i ekspresji. To niemal
ustawiczne napięcie, którego nie ma końca. A kiedy bohaterka
postanawia sobie odpuścić i pójść na piwo z przyjacielem,
zabawić się, zapomnieć, kończy się to randką z facetem, który
chce ją zabić. W tym świecie nie ma wytchnienia, nikomu nie można
ufać. Kate jednak może w każdej chwili zrezygnować, wycofać
się, zwłaszcza, że ma świadomość, że została oszukana i
upokorzona. A jednak jest zdeterminowana, bo jak mówi -musi poznać
prawdę. Nie chce albo nie potrafi już żyć w świecie iluzji.
Wybór tunelu, którym pójdzie Alejandro, chyba nie jest
przypadkowy, wie, że to on doprowadzi ją do wyjścia. Ale w
mrokach labiryntu odpowiednia droga prowadzi do bestii. A tą bestią
okaże się właśnie jej mentor. Prawda jest okrutna, ten, który ją
wcześniej uratował, nie zawaha się nawet, by do niej strzelić,
mentalny ojciec okazał się tytułowym sicario, który z zimną
krwią zabija także dzieci.
Dlatego
jednym z najbardziej fascynujących momentów jest spotkanie tej
dwójki w finale filmu. Scena ma coś w sobie magicznego,
nieuchwytnego, dramaturgicznie jednak namacalnego. To nie jest
pojedynek, gdyż Alejandro kontroluje sytuację od początku do
końca. Nie wydaje się jednak, by chodziło tylko o pisemne
potwierdzenie nieprawdy i usankcjonowanie zabójstwa, a tym samym
niemoralnych czynów amerykańskiej policji. Choć nie wątpimy, że
jest gotów zabić Kate, scena paradoksalnie jest czułym pożegnaniem
człowieka, który od dawna jest duchem, człowieka, którego mrok
pochłonął i zdaje sobie z tego sprawę. Ważną rolę w tej scenie
odgrywa oświetlenie. Kate jest w świetle, natomiast Alejandro siedzi niemal cały czas w mroku- jak wilk.
Tragizm
Alejandro nie sprowadza się tylko do przemiany, jaka nastąpiła w
jego osobie, na dylematach, które przeżył, na losie, który
zamienił go w bestię. Targają nim demony, których nawet okrutna
zemsta nie zaspokoi. Dlatego w ostatniej fazie akcji towarzyszymy mu
w samotności. Bo Alejandro nie przynależy do żadnej ze stron, jest
w miejscu, do którego nikt nie ma dostępu, gdzie króluje
Conradowska zgroza, z którą musi wciąż żyć. W twarzy Alejandro
nie znajdziemy satysfakcji, triumfu - co najwyżej zimny smutek
człowieka, który przekroczył wszystkie granice, który niczego się
nie boi, bo w końcu to on jest największą bestią budzącą
strach. To nazywanie go cieniem (przewrotnie w jego wyglądzie
dominuje kolor beżowy) ma jeszcze jedno znaczenie, co potwierdzają
martwe oczy Alejandro. Zobaczyć w nim możemy wcielenie greckiej
nemezis, destrukcyjnej siły, która jest siłą karzącą. To jego
dążenie do wymierzenia kary za wszelka cenę budzi przerażenie.
Jest nieludzkie, ale on już nie jest człowiekiem.
Scenarzysta
chciał nadać tej postaci wymiar Szekspirowski i wydaje mi się, że
to się udało. Ogromnie charyzmatyczny, od początku przyciągający
wzrok, naznaczony tragedią, a jednocześnie tajemniczy i
niejednoznaczny Alejandro dopiero w finale da nam poczuć ciężar
słowa „sicario”. Jeśli zbudujemy paralelę z „Jądrem
ciemności”, to jemu przypada rola Kurtza, człowieka, którego
ciemność pochłonęła i który sam się stał mrokiem. Fatalizm
tej postaci buduje wątpliwą moralnie kondycję człowieczeństwa.
Ale jak wspomniałem- scena rozmowy z Kate jest swoistym pożegnaniem
człowieka ze samy sobą. Kate jest więc być może tym, co wiązało
go z przeszłością i swoją lepszą częścią. Może więc słowa
skierowane do Kate nie są podszyte pogardą, a zimną konkluzją,
ostatnią wskazówką przewodnika, która ma ją wyprowadzić z
mroku.”Przeprowadź
się do małego miasteczka, gdzie wciąż istnieje prawo. Tutaj nie
przetrwasz. Nie jesteś wilkiem. A teraz to ziemia wilków”. Te
słowa to może jedyna nadzieja w tym filmie. Lubię wierzyć w moc
ochronną tych słów, bo wprowadzają jakąś minimalnie
optymistyczną nutę, która na gwałt jest nam potrzebna. I to że
nie potrafi zabić Alejandro, potwierdza, iż Kate nie jest wilkiem.
I może znajdzie jeszcze swoją ziemię, gdzie wciąż istnieją
ład i sprawiedliwość, gdzie jeszcze można być człowiekiem.
Film
Villeneuve budzi ogromne emocje, ale tym, co decyduje o sile rażenia,
jest jego forma, wizualny język, jakim operują twórcy. Sicario
jest znakomicie sfotografowany i wykreowany przestrzennie. Villeneuve
i Deakins używają właśnie przestrzeni zamiast słów, aby
przekazać idee tematyczne w narracji. To,
co najważniejsze, dzieje się tutaj poza słowem.
Villeneuve
ciekawie rozwiązuje aspekt przemocy, której w filmie nie brakuje. W
intrygującej scenie przesłuchiwania barona narkotykowego Diaza, reżyser odwołuje się
do naszej wyobraźni. Buduje napięcie niemal niezauważalnie.
Preludium stanowi rozmowa Alejandro z dawnym znajomym -lakoniczna,
pozbawiona emocji, pełna niedopowiedzeń - podczas której
Kolumbijczyk bierze olbrzymi baniak z wodą. W samym przesłuchaniu
grozę buduje spokój Alejandro, wyłączenie kamery w pokoju i nasza
niepewność co do roli butli. Reżyser rozgrywa tę scenę
perfekcyjnie. Bliskość kata i ofiary, obraz butli i zjazd kamery na
odpływ wody w podłodze - to w zasadzie wszystko. Ale sposób, w
jaki Alejandro stawia butelkę wody na ziemi, jest przerażający.
Czujemy, że coś strasznego się wydarzy, zwłaszcza że niebieski kolor mocno wyróżnia się na tle dominującej żółci. Jednak samego obrazu
tortur, krwi, bicia nie ma. Scena jest krótka, pozbawiona
estetyzacji przemocy. Nasza wyobraźnia jednak zostaje mocno
poruszona. Vileneuve tą sceną, jak i innymi, buduje nasz
dyskomfort, niepewność, ale przede wszystkim główne przesłanie
filmu – żadnej obiektywnej prawdy nie ma.
Świetnie
też buduje z operatorem aspekt przestrzeni -jak w scenie werbunku
Kate. Pomieszczenie, w którym siedzą szefowie decydujący o losie
akcji, jak i samej Kate, jest całkowicie przeszklone. Obiecuje to
transparentność, przejrzystość i czystość intencji. Wydaje się,
iż miejsce to niczego nie skrywa. Jednocześnie widzimy Kate, którą
oddziela od tych ludzi tylko szyba. W rzeczywistości to dwa różne
światy. Kate siedząca tyłem do szyby może tylko czekać na
decyzję, tak naprawdę jest zdezorientowana i niepewna. Prawda jest
na wyciągnięcie ręki, ale dla Kate jest w zasadzie niedostępna.
Warto zauważyć, iż sala konferencyjna i pokój przesłuchań to
sterylne, jasne pomieszczenia, pozbawione niemal przedmiotów.
Anonimowe, czyste, przejrzyste, ale to tutaj dzieją się rzeczy
najważniejsze i najmroczniejsze. I to w tym filmie przeraża.
Innym
elementem, na który warto zwrócić uwagę, to obrazy pejzażu.
Kapitalnie sfotografowane, z perspektywy boskiej, nabierają nie
tylko złowrogiego charakteru, ale tworzą wizję niemal mistycznej
pustki. Miasta w tonacji bieli, wyrzeźbiona słońcem pustynia,
taniec pyłu w świetle, stonowane kolory, zamglone krajobrazy
ukazywane w szerokich ujęciach- wszystko to tworzy apokaliptyczne piękno, staje się symbolem jałowej ziemi
Pejzaż
spełnia jednak tu wieloznaczną rolę- jest zarówno przedłużeniem
wewnętrznych emocji Kate, jak i zobrazowaniem duszy Alejandro.
Twórcy ponadto świetnie operują kontrastem między wielkim
otwartym pejzażami a klaustrofobicznymi przestrzeniami, tworząc
ciągłe dramaturgiczne napięcie. Najlepiej to widać w
najmocniejszej scenie filmu. Karawana
złożona z pięciu, czarnych SUV-ów wjeżdża do Ciudad de Juares.
Amerykanie
wsparci przez flotę należących do meksykańskiej policji
opancerzonych samochodów, najeżonych karabinami maszynowymi, mają
zadanie odebrać bosa narkotykowego. Ten militarny charakter akcji
podkreśla autentyczne zagrożenie. Przez 15 minut w zasadzie nic
się nie dzieje, a siedzimy jak na szpilkach, poziom lęku wydaje się
nie do zniesienia. W każdym momencie spodziewamy, że coś się
stanie. Podkreśla to muzyka
Johansona, która brzmi jak lament, buduje przestrzeń namacalnego
cielesnego i nieskończonego zagrożenia. Rewelacyjność
sceny polega na zmianie - zamiast pościgu samochodowego mamy korek
uliczny na przejściu granicznym. Napięcie sięga zenitu, co
podkreślają złowieszcze pomruki i niskie dźwięki. Teoretycznie
na otwartej przestrzeni bohaterowie zostają uwięzieni
na zatłoczonej autostradzie, otoczeni potencjalnymi strzelcami.
Policjanci i przestępcy stają się nierozłączni, a granica,
również moralna zostaje zatarta. Jednocześnie czujemy się
jakbyśmy byli w środku całej sceny.
Tempo
filmu jest szybkie i brutalne. Sceny akcji są wspaniałe,
przerażające i ekscytujące, a każda scena wyciszenia ma potencjał
wybuchu. Nawet cień
samolotu, który kieruje się do Meksyku, a na który patrzymy z
góry, ma taką samą wagę i siłę wizualną co lufa pistoletu
znajdującego się pod czyjąś brodą
Trzeba
też przyznać,że skrypt Taylora Sheridana jest inteligentny,
przemyślany i spójny. Trudno się więc zgodzić na zastrzeżenia
dotyczące kompozycji, która jest chirurgicznie precyzyjna. Każda
scena to zamknięty segment, który ma swój rytm, swój nerw, swój
klimat, a jednocześnie całość jest bardzo spójna. Pozornie
zbędna i niepowiązana z całością historia skorumpowanego
meksykańskiego policjanta, Silvio, wydaje mi się nie tylko
potrzebna, ale i doniosła. Historia ta ma znamiona codzienności,
wpisana jest w banalne, rutynowe czynności życiowe. Co może
ważniejsze- w życie rodzinne. Poranne wstawanie, skromne śniadanie,
ciągły brak czasu dla syna, który tylko myśli o piłce, a w tle
przewożenie narkotyków. Bycie kurierem dla kartelu zostało
pokazane jak zwykła praca, sposób na przeżycie. I bez zbędnego
dramatyzmu pokazane jest, jakim obciążenie egzystencji zwykłych
Meksykanów jest przemysł narkotykowy. Znamionuje to też ostatnia scena filmu, w której syn Silvia gra w piłkę nożną. Tę beztroskę dziecięcej gry przerywa w którymś momencie odgłos strzelaniny. Tu każda chwila podszyta jest niepewnością, grozą i strachem.
Sicario to film perfekcyjny, a Dennis Villeneuve udowodnił, iż należy do najciekawszych twórców filmowych swoich czasów.
T.M.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz