środa, 18 lipca 2018

                                SICARIO


SAMOTNA WŚRÓD WILKÓW
Dennis Villeneuve otwiera swój film mocnym akcentem. Od razu chwyta nas za gardło i nie puszcza do końca obrazu. Jesteśmy w mieście Chandler stanu Arizona. Upalne popołudnie, jednostka FBI otacza niezidentyfikowany bungalow w poszukiwaniu zakładników. Najpierw kamera Rogera Deakinsa wyłapuje pyłki kurzu, które tańczą w promieniach słonecznych, wpadających przez okno do zacienionego pokoju, by po chwili pokazać jak cała ściana domu zostaje staranowana przez opancerzony samochód. Agenci SWAT wlewają się do domu, ale strzelanina jest krótka i chaotyczna. Żadnej poezji przemocy, żadnej grozy.

Na czele zespołu stoi Kate Marcer, której skupioną twarz widzieliśmy w wozie policyjnym. I właśnie ta twarz oraz muzyka Johanna Johannssona przygotowują nas na makabryczne widowisko, którego stajemy się świadkiem. Jednostajny rytm bębnów, narastający do granic możliwości, połączony z płaczliwą sekwencją instrumentów dętych tworzą nie tylko genialnie napięcie, ale obrazują wizję świata na krawędzi. Wydaje nam się, że trafiliśmy do piekła. Piekło to jednak poraża banalnością. Swojski dom na przedmieściu, sterylność pomieszczeń, gangster oglądający telewizor, a wszystko skąpane w słońcu. Żadnego mroku, żadnej demoniczności, a jednak agenci odkrywają w ścianach domu kilkadziesiąt zmumifikowanych ciał - zawinięte w folię, stojące rzędem w pionowej pozycji. Makabryczność obrazu nie tkwi w krwawej, rodem z horroru wizualizacji, ale właśnie w banalności. Co ciekawe -wstrząsające widowisko odbieramy nie tyle wzrokiem co zapachem – scena, w której niemal wszyscy policjanci dostają torsji, jest wymowna.



Widok jest tyle samo porażający, co surrealistyczny. Zwłoki wyglądają jak eksponaty w makabrycznym muzeum. Reifikacja ciał, ich ilość i anonimowość, oraz bezcelowość mordu nadają niemal fantasmagoryczny, absurdalny charakter temu cmentarzysku. Odbiorca jest bezradny wobec tego, co widzi. To poczucie chaosu wzmacnia pułapka bombowa, której wybuch pozbawia życia dwóch policjantów i przysypuje cały teren pyłem, dodatkowo nadając scenie nierealny charakter. Sekwencję tę więc kończy przydymiony piaskiem obraz. Agenci SWAT wyglądają jak dzieci we mgle, ogłuszeni, otumanieni, bezradni –podobnie jak my. W ten sposób kanadyjski reżyser idealnie domyka scenę. Piękny obraz oświetlonych słońcem pyłków kurzu ( który pojawi się jeszcze w filmie) wraca w postaci szarego, gęstego pyłu, pokrywającego niemal cały świat. Tak piękno rodzi śmierć i zniszczenie. Ten wszechogarniający pył stanie się niemal metaforą filmowej rzeczywistości. Świata rozmytego, rozrzedzonego, ambiwalentnego, moralnie dwulicowego, gdzie nie ma granic, nie ma zasad, nie ma kolorów. Świata, w którym niczego nie dostrzeżemy. Z drugiej strony reżyser sugeruje, że tego cmentarzyska już nie opuścimy, będziemy tylko błądzić po jego labiryntowych korytarzach, bez jakiejkolwiek nadziei na wyjście.

Kiedy wydaje nam się, że spojrzeliśmy diabłu prosto w twarz, okazuje się, że jesteśmy dopiero w przedsionku piekła. Kate, przyłączając się do grupy zadaniowej, prowadzonej przez związanego (podobno) z Departamentem Obrony Matta Gravera, dopiero rozpoczyna swoją podróż do Conradowskiej krainy mroku. I wcale nie chodzi tu o mrok związany ze światem narkotyków. Wydaje się więc nieporozumieniem pojawiające się w licznych recenzjach porównanie do słynnego Traffic Soderbergha (na niekorzyść Sicario ). Choć oczywiste ( ze względu na sam temat czy aktorską sylwetkę Benicio Del Toro), stawia błędne założenie, że twórcę Labiryntu interesuje panoramiczny obraz narkobiznesu. Owszem, znajdziemy tu handel, pranie brudnych pieniędzy, korupcję po obu stronach, ale jednak Villeneuve podąża innym tropem. Podróż Kate nadaje wymiar egzystencjalny, inicjacyjny. Pod maską thrillera skrywa się pełnokrwisty dramat o człowieku. I podobnie jak w słynnym Pogorzelisku dramat jednostek buduje pesymistyczną wizję świata zamieszkałego przez bestie w ludzkiej skórze. Egzystencjalny wymiar filmu da się streścić formułą podróży do jądra ciemności, a w bohaterce widzieć kogoś, kto w tę ciemność się zanurzy.

To Kate Marcer będzie naszymi oczami, naszymi myślami, naszymi emocjami- w pewien sposób będzie nami. Zaledwie w kilku kreskach reżyser buduje tę postać, bez zbędnych meandrów psychologicznych. To ma uwiarygodnić szkielet charakterologiczny, który choć niebogaty, stara się uciekać od wzorca kobiecego w kinie policyjnym. Historia Kate ma co prawda charakter inicjacyjny, ale to nie młodość i brak doświadczenia budują jej sylwetkę. To osoba, w której usta możemy włożyć słowa Dantejskiego wędrowca : W życia wędrówce, na połowie czasu, straciwszy z oczu szlak niemylnej drogi, w głębi ciemnego znalazłem się lasu

\


Dojrzała i twarda, naznaczona goryczą i porażkami. Rozwód, brak dzieci, brak przyjaciół, samotność, odrzucenie kobiecości i oddanie się pracy tworzą osobowość na granicy depresji. Nie ma przeszłości, zresztą jak niemal wszyscy w filmie. Nie wiemy, skąd pochodzi, kim są rodzice, dlaczego się rozwiodła. Jej mieszkanie wygląda jak jeden z wielu pokoi hotelowych, sterylnych i jałowych. Nic nie mówi nam o niej. Nie znajdziemy tutaj tym samym ani histerycznego dramatyzowania, ani psychologicznych wynurzeń, zagłębiania się w rodzinne traumy, ani też budowania współczucia dla kobiety jako ofiary. Pierwsze sceny pokazują ją jako osobę silną psychicznie i doświadczoną policjantkę. Profesjonalistkę, która zna się na swojej robocie i panuje nad emocjami. Odwaga, refleks, opanowanie ukazują kogoś silnego i świadomego, co potwierdza zresztą opinia jej przełożonych.

Ale choć życie wypełnia jej właściwie tylko praca, nie jest ona tylko próbą zapełnienia pustki w życiu. Jej motywacje pozbawiona są zarówno chęci zemsty, jak i cynizmu. Kate kieruje się zasadami i wierzy wciąż w elementarną sprawiedliwość. Ta swoista naiwność, moralna wrażliwość czyni z niej postać poszukującą. Będąc w stanie zawieszenia, swoistego letargu, to właśnie uczciwość skłania ją do zrobienia kroku naprzód. Emily Blount znakomicie wygrywa te emocje . Z jednej strony skupiona, napięta, zmęczona twarz, rzadko dająca upust emocjom, z drugiej strony oczy, w których widać walkę, toczący się w niej bój.

Ten swoisty bunt, będący efektem jej bezowocnych działań, jak i świadomości panoszącego się zła, powoduje, iż bohaterka ulega pokusie, by urwać łeb kartelowego węża. Warto zaznaczyć, iż Kate nie została zaplątana w intrygę, uwikłana w sieć kłamstw, dobrowolnie zgłosiła się do specjalnej grupy, a tym samym świadomie opuściła swój ”bezpieczny” świat. Odkryć prawdę, zrozumieć mechanizmy rządzące tym światem, ukarać winnych, przywrócić swemu światu jakiś elementarne poczucie ładu. Ta etyczna busola nadaje bohaterce ludzką twarz. Ale żeby zachować tę ludzką twarz, trzeba bestii spojrzeć w oczy.

Chcąc zanurzyć się w piekle, potrzebuje jednak przewodników. I otrzymuje– nawet dwóch. Szef grupy Matt Graver idealnie pasuje na mentora. To gość, który zna się na swojej robocie. Wydaje się pewny siebie, gdzieś na granicy bezczelności, dobrze zorientowany i fachowy. Zna wiele osób, potrafi załatwić samolot, wydaje się świetnie zorientowany i budzi powszechny szacunek. Josh Brolin nadaje tej postaci błazeński niemal charakter. Podczas narady, gdzie spotykają się smutni panowie w garniturach, Matt ma szelmowski uśmiech na twarzy, surfingowy strój i japonki na stopach. Nonszalancja i kpiarski ton zdają się sugerować bufona. I rzeczywiście - potrafi być irytująco wyluzowany. To jednak tylko pozory- Matt jest wytrawnym graczem, inteligentnym manipulatorem, który trzyma wszystkie sznurki w swoich rękach i który przed niczym się nie zawaha. Facet, który pod maską luzaka skrywa ciemność, idealnie nadaje się na przewodnika po mrocznych korytarzach piekła. Ironia losu polega na tym, że zamiast prawdy Matt ofiarowuje Kate niewiedzę. Policjantka im dalej brnie, tym mniej rozumie. Jest świadomie ignorowana, niemal pozostawiona sama sobie. Wydaje się zbędna w całej tej grupie, w której jest zresztą jedyną kobietą. Od początku się mota, jest zagubiona, a fałszywych korytarzy w labiryncie tylko przybywa. 



O ile Matt pozwala jej po prostu być, o tyle Alejandro, tajemniczy konsultant, będący trzecim członkiem grupy, staje się jej mentorem duchowym. Dawny prokurator, związany z kolumbijskim światem narkotykowym, obecnie pomaga Amerykanom. Kim tak naprawdę jest, dla kogo pracuje, jaka jest jego rola dopiero wyjaśnia się pod koniec filmu, ale i tak pozostaje dla nas enigmą. Del Toro, w genialnej odsłonie, buduje tę postać w intrygujący sposób, według zasady- im mniej, tym intensywniej. Stalowe spojrzenie, często nieobecne, ściszony głos, ostentacyjna bliskość przy jednoczesnym braku dynamizmu. Czujemy, że jest niesamowicie niebezpieczny, ale w taki sposób koci, niemal niezauważalny. Mało słów, mało ruchu, momentami wydaje się bezcielesny. Jest jak widmo, cień, duch ( tak nazywają go w filmie). Co ciekawe- przy całej tajemniczości on jedyny tutaj ma jakąś przeszłość.

Jego stosunek do Kate jest niebanalny i niejednoznaczny. Od początku trzyma ją na dystans. Podczas pierwszego spotkania na pytanie, czy powinna coś wiedzieć, odpowiada krótko i dobitnie: Pytasz jak działa zegarek, na razie patrz tylko, która godzina. Choć lakoniczny, jednak daje wskazówki Kate, które pozwolą jej po tym świecie się poruszać. Relacje z nią w którymś momencie nabierają charakteru ojciec –córka (zresztą sam sugeruje, że policjantka przypomina mu córkę). Jego postawa gdzieś potrąca o troskę, czułość, na swój sposób się nią opiekuje. Choć Kate mu nie ufa i się go boi, podświadomie do niego lgnie. I czuje się przy nim bezpiecznie. W trudnych momentach to on jest wsparciem. Alejandro budzi podziw, staje się dla niej kimś mistycznym, jakąś boską siłą. Ale to wszystko jest gdzieś w domyśle, niemal niezauważalne, zwłaszcza że Alejandro jest emocjonalnie zimny i nieobecny.

Ich relacje to jak stąpanie po cienkim lodzie. Alejandro nie dopuszcza jej w zasadzie na milimetr do siebie. Ale choć myśli Kolumbijczyka są nam nieznane, momentami wydaje się jakby ja chronił, jakby wahał się, czy wprowadzić Kate w świat mroku, wiedząc, że jej wrażliwość i uczciwość nie będą w stanie udźwignąć ciężaru. A Kate zostaje wrzucona na głęboka wodę. Pierwsza akcja jest w końcu wyjazdem do Ciudad Juarez, miasta zwanego „bestią”, miasta, gdzie w biały dzień zwisają z mostu okaleczone nagie ciała, gdzie strzały rozbrzmiewają całą dobę. Sama akcja kończy się strzelaniną na przejściu granicznym, pełnym cywilów. 



Już tutaj widzimy bezradność i zagubienie bohaterki. Im bardziej stara się kontrolować sytuację, tym bardziej czuje się marionetką, im więcej chce się dowiedzieć, tym mniej rozumie. Tu już nie tylko chodzi o to, że czuje się wykorzystana, że jej kompetencje zostały zweryfikowane, że w tym męskim świecie jest tylko małą dziewczynką, której można pokazać fajerwerki z dachu. Jej świat wartości rozpada się, a bohaterkę pochłania chaos. Kiedy przygląda się światu jak Alicja, od drugiej strony, dostrzega, że nie ma dobra ani zła, czerni i bieli. Świat jest przerażająco szary, a przestępcy niewiele różnią się od policjantów. Jest zupełnie nieprzygotowana na taką ilość przemocy i cynizmu.

Blount świetnie wygrywa te emocje. Jej strach się do nas niemal przykleja, pozbawiony jest bowiem teatralności i ekspresji. To niemal ustawiczne napięcie, którego nie ma końca. A kiedy bohaterka postanawia sobie odpuścić i pójść na piwo z przyjacielem, zabawić się, zapomnieć, kończy się to randką z facetem, który chce ją zabić. W tym świecie nie ma wytchnienia, nikomu nie można ufać. Kate jednak może w każdej chwili zrezygnować, wycofać się, zwłaszcza, że ma świadomość, że została oszukana i upokorzona. A jednak jest zdeterminowana, bo jak mówi -musi poznać prawdę. Nie chce albo nie potrafi już żyć w świecie iluzji. Wybór tunelu, którym pójdzie Alejandro, chyba nie jest przypadkowy, wie, że to on doprowadzi ją do wyjścia. Ale w mrokach labiryntu odpowiednia droga prowadzi do bestii. A tą bestią okaże się właśnie jej mentor. Prawda jest okrutna, ten, który ją wcześniej uratował, nie zawaha się nawet, by do niej strzelić, mentalny ojciec okazał się tytułowym sicario, który z zimną krwią zabija także dzieci.

Dlatego jednym z najbardziej fascynujących momentów jest spotkanie tej dwójki w finale filmu. Scena ma coś w sobie magicznego, nieuchwytnego, dramaturgicznie jednak namacalnego. To nie jest pojedynek, gdyż Alejandro kontroluje sytuację od początku do końca. Nie wydaje się jednak, by chodziło tylko o pisemne potwierdzenie nieprawdy i usankcjonowanie zabójstwa, a tym samym niemoralnych czynów amerykańskiej policji. Choć nie wątpimy, że jest gotów zabić Kate, scena paradoksalnie jest czułym pożegnaniem człowieka, który od dawna jest duchem, człowieka, którego mrok pochłonął i zdaje sobie z tego sprawę. Ważną rolę w tej scenie odgrywa oświetlenie. Kate jest w świetle, natomiast Alejandro siedzi niemal cały czas w mroku- jak wilk.


Tragizm Alejandro nie sprowadza się tylko do przemiany, jaka nastąpiła w jego osobie, na dylematach, które przeżył, na losie, który zamienił go w bestię. Targają nim demony, których nawet okrutna zemsta nie zaspokoi. Dlatego w ostatniej fazie akcji towarzyszymy mu w samotności. Bo Alejandro nie przynależy do żadnej ze stron, jest w miejscu, do którego nikt nie ma dostępu, gdzie króluje Conradowska zgroza, z którą musi wciąż żyć. W twarzy Alejandro nie znajdziemy satysfakcji, triumfu - co najwyżej zimny smutek człowieka, który przekroczył wszystkie granice, który niczego się nie boi, bo w końcu to on jest największą bestią budzącą strach. To nazywanie go cieniem (przewrotnie w jego wyglądzie dominuje kolor beżowy) ma jeszcze jedno znaczenie, co potwierdzają martwe oczy Alejandro. Zobaczyć w nim możemy wcielenie greckiej nemezis, destrukcyjnej siły, która jest siłą karzącą. To jego dążenie do wymierzenia kary za wszelka cenę budzi przerażenie. Jest nieludzkie, ale on już nie jest człowiekiem.

Scenarzysta chciał nadać tej postaci wymiar Szekspirowski i wydaje mi się, że to się udało. Ogromnie charyzmatyczny, od początku przyciągający wzrok, naznaczony tragedią, a jednocześnie tajemniczy i niejednoznaczny Alejandro dopiero w finale da nam poczuć ciężar słowa „sicario”. Jeśli zbudujemy paralelę z „Jądrem ciemności”, to jemu przypada rola Kurtza, człowieka, którego ciemność pochłonęła i który sam się stał mrokiem. Fatalizm tej postaci buduje wątpliwą moralnie kondycję człowieczeństwa. Ale jak wspomniałem- scena rozmowy z Kate jest swoistym pożegnaniem człowieka ze samy sobą. Kate jest więc być może tym, co wiązało go z przeszłością i swoją lepszą częścią. Może więc słowa skierowane do Kate nie są podszyte pogardą, a zimną konkluzją, ostatnią wskazówką przewodnika, która ma ją wyprowadzić z mroku.”Przeprowadź się do małego miasteczka, gdzie wciąż istnieje prawo. Tutaj nie przetrwasz. Nie jesteś wilkiem. A teraz to ziemia wilków”. Te słowa to może jedyna nadzieja w tym filmie. Lubię wierzyć w moc ochronną tych słów, bo wprowadzają jakąś minimalnie optymistyczną nutę, która na gwałt jest nam potrzebna. I to że nie potrafi zabić Alejandro, potwierdza, iż Kate nie jest wilkiem. I może znajdzie jeszcze swoją ziemię, gdzie wciąż istnieją ład i sprawiedliwość, gdzie jeszcze można być człowiekiem.

Film Villeneuve budzi ogromne emocje, ale tym, co decyduje o sile rażenia, jest jego forma, wizualny język, jakim operują twórcy. Sicario jest znakomicie sfotografowany i wykreowany przestrzennie. Villeneuve i Deakins używają właśnie przestrzeni zamiast słów, aby przekazać idee tematyczne w narracji. To, co najważniejsze, dzieje się tutaj poza słowem.

Villeneuve ciekawie rozwiązuje aspekt przemocy, której w filmie nie brakuje. W intrygującej scenie przesłuchiwania barona narkotykowego Diaza, reżyser odwołuje się do naszej wyobraźni. Buduje napięcie niemal niezauważalnie. Preludium stanowi rozmowa Alejandro z dawnym znajomym -lakoniczna, pozbawiona emocji, pełna niedopowiedzeń - podczas której Kolumbijczyk bierze olbrzymi baniak z wodą. W samym przesłuchaniu grozę buduje spokój Alejandro, wyłączenie kamery w pokoju i nasza niepewność co do roli butli. Reżyser rozgrywa tę scenę perfekcyjnie. Bliskość kata i ofiary, obraz butli i zjazd kamery na odpływ wody w podłodze - to w zasadzie wszystko. Ale sposób, w jaki Alejandro stawia butelkę wody na ziemi, jest przerażający. Czujemy, że coś strasznego się wydarzy, zwłaszcza że niebieski kolor mocno wyróżnia się na tle dominującej żółci. Jednak samego obrazu tortur, krwi, bicia nie ma. Scena jest krótka, pozbawiona estetyzacji przemocy. Nasza wyobraźnia jednak zostaje mocno poruszona. Vileneuve tą sceną, jak i innymi, buduje nasz dyskomfort, niepewność, ale przede wszystkim główne przesłanie filmu – żadnej obiektywnej prawdy nie ma.


Świetnie też buduje z operatorem aspekt przestrzeni -jak w scenie werbunku Kate. Pomieszczenie, w którym siedzą szefowie decydujący o losie akcji, jak i samej Kate, jest całkowicie przeszklone. Obiecuje to transparentność, przejrzystość i czystość intencji. Wydaje się, iż miejsce to niczego nie skrywa. Jednocześnie widzimy Kate, którą oddziela od tych ludzi tylko szyba. W rzeczywistości to dwa różne światy. Kate siedząca tyłem do szyby może tylko czekać na decyzję, tak naprawdę jest zdezorientowana i niepewna. Prawda jest na wyciągnięcie ręki, ale dla Kate jest w zasadzie niedostępna. Warto zauważyć, iż sala konferencyjna i pokój przesłuchań to sterylne, jasne pomieszczenia, pozbawione niemal przedmiotów. Anonimowe, czyste, przejrzyste, ale to tutaj dzieją się rzeczy najważniejsze i najmroczniejsze. I to w tym filmie przeraża.

Innym elementem, na który warto zwrócić uwagę, to obrazy pejzażu. Kapitalnie sfotografowane, z perspektywy boskiej, nabierają nie tylko złowrogiego charakteru, ale tworzą wizję niemal mistycznej pustki. Miasta w tonacji bieli, wyrzeźbiona słońcem pustynia, taniec pyłu w świetle, stonowane kolory, zamglone krajobrazy ukazywane w szerokich ujęciach- wszystko to tworzy apokaliptyczne piękno, staje się symbolem jałowej ziemi

Pejzaż spełnia jednak tu wieloznaczną rolę- jest zarówno przedłużeniem wewnętrznych emocji Kate, jak i zobrazowaniem duszy Alejandro. Twórcy ponadto świetnie operują kontrastem między wielkim otwartym pejzażami a klaustrofobicznymi przestrzeniami, tworząc ciągłe dramaturgiczne napięcie. Najlepiej to widać w najmocniejszej scenie filmu. Karawana złożona z pięciu, czarnych SUV-ów wjeżdża do Ciudad de Juares. Amerykanie wsparci przez flotę należących do meksykańskiej policji opancerzonych samochodów, najeżonych karabinami maszynowymi, mają zadanie odebrać bosa narkotykowego. Ten militarny charakter akcji podkreśla autentyczne zagrożenie. Przez 15 minut w zasadzie nic się nie dzieje, a siedzimy jak na szpilkach, poziom lęku wydaje się nie do zniesienia. W każdym momencie spodziewamy, że coś się stanie. Podkreśla to muzyka Johansona, która brzmi jak lament, buduje przestrzeń namacalnego cielesnego i nieskończonego zagrożenia. Rewelacyjność sceny polega na zmianie - zamiast pościgu samochodowego mamy korek uliczny na przejściu granicznym. Napięcie sięga zenitu, co podkreślają złowieszcze pomruki i niskie dźwięki. Teoretycznie na otwartej przestrzeni bohaterowie zostają uwięzieni na zatłoczonej autostradzie, otoczeni potencjalnymi strzelcami. Policjanci i przestępcy stają się nierozłączni, a granica, również moralna zostaje zatarta. Jednocześnie czujemy się jakbyśmy byli w środku całej sceny.

Tempo filmu jest szybkie i brutalne. Sceny akcji są wspaniałe, przerażające i ekscytujące, a każda scena wyciszenia ma potencjał wybuchu. Nawet cień samolotu, który kieruje się do Meksyku, a na który patrzymy z góry, ma taką samą wagę i siłę wizualną co lufa pistoletu znajdującego się pod czyjąś brodą


Trzeba też przyznać,że skrypt Taylora Sheridana jest inteligentny, przemyślany i spójny. Trudno się więc zgodzić na zastrzeżenia dotyczące kompozycji, która jest chirurgicznie precyzyjna. Każda scena to zamknięty segment, który ma swój rytm, swój nerw, swój klimat, a jednocześnie całość jest bardzo spójna. Pozornie zbędna i niepowiązana z całością historia skorumpowanego meksykańskiego policjanta, Silvio, wydaje mi się nie tylko potrzebna, ale i doniosła. Historia ta ma znamiona codzienności, wpisana jest w banalne, rutynowe czynności życiowe. Co może ważniejsze- w życie rodzinne. Poranne wstawanie, skromne śniadanie, ciągły brak czasu dla syna, który tylko myśli o piłce, a w tle przewożenie narkotyków. Bycie kurierem dla kartelu zostało pokazane jak zwykła praca, sposób na przeżycie. I bez zbędnego dramatyzmu pokazane jest, jakim obciążenie egzystencji zwykłych Meksykanów jest przemysł narkotykowy. Znamionuje to też ostatnia scena filmu, w której syn Silvia gra w piłkę nożną. Tę beztroskę dziecięcej gry przerywa w którymś momencie odgłos strzelaniny. Tu każda chwila podszyta jest niepewnością, grozą i strachem.

Sicario to film perfekcyjny, a Dennis Villeneuve udowodnił, iż należy do najciekawszych twórców filmowych swoich czasów.

T.M.

























Brak komentarzy:

Prześlij komentarz