środa, 21 marca 2018

                                       POMIĘDZY SŁOWAMI


POMIĘDZY OJCEM A SYNEM

Przyznam się, że obawiałem się tego filmu. Moja przygoda z kinem Urszuli Antoniak przebiegała chronologicznie. Najpierw był zachwyt jej debiutem Nic osobistego, kameralne, wyciszone kino, które powstało z potrzeby serca. Potem awangardowe Code blue, które narodziło się z trzewi, wstrząsało i niepokoiło. Film odważny, podążający tropami Seidla czy Haneke. Potem intrygująca Strefa nagości, film bez słów, który pozostawił mnie niestety obojętnym (być może ponowny seans zweryfikuje ten osąd ). I to rozczarowanie ostatnim dziełem stało u podstaw moich obaw, podobnie jak świadomość, że to tak naprawdę pierwszy polski film reżyserki, która dotychczas tworzyła za granicą. Wątpliwości budowały pytania, czy forma nie zdominuje treści, czy poetyckość filmu nie będzie trącić pretensjonalnością, czy problematyka nie okaże się zbyt banalna i oczywista?

Obawy okazały się płonne. Pomiędzy słowami to dzieło dojrzałe, spełnione, obraz artystki europejskiej, który uwodzi formą, ale mówi także coś ciekawego i uniwersalnego. To film, który potwierdza klasę reżyserki i pokazuje jej odwagę artystyczną. Miałem też wrażenie pewnej klamry z debiutem. Podobnie w jak Nic osobistego mamy do czynienia z intymną historią rozpisaną na dwie postacie. Kino nastrojowe, subtelne, poetyckie, fabularnie niby ubogie. Niby, bo w filmie w rzeczywistości sporo się dzieje, tyle że to sporo nie układa się w klasyczną fabułę. Może więc widzowi przeszkadzać fragmentaryczność historii, impresyjność, skupienie się na obrazie, a nie na słowach. Mnie nie przeszkadzało. Pomijając tytuł, który wyraźnie odsyła nas do czytania między słowami, urzeka mnie właśnie opowiedzenie tej historii przez pryzmat nastroju, pojedynczych scen, które docierają do mnie w indywidualny, emocjonalny sposób.

To, co stało u podstaw mojego sceptycyzmu, okazało się siłą tego filmu. Antoniak niby opowiada konkretną historię emigranta, który próbuje całkowicie się zasymilować, ale w rzeczywistości buduje uniwersalną, niemal egzystencjalną przypowieść o współczesnym człowieku, który próbuje odnaleźć siebie w tym zagmatwanym, skomplikowanym świecie. Antoniak wyrywa Michała całkowicie z przeszłości, odziera go z historii. Widzimy go tu i teraz, czyli we współczesnym Berlinie, gdzie funkcjonuje od kilku lat jako adwokat w dobrze prosperującej firmie. Jest świetnie zasymilowany, robi karierę i teoretycznie niczego mu nie brakuje. 




Od pierwszej sceny Antoniak konfrontuje jednak swojego bohatera z samym sobą, z problemem tożsamości. Rodzajem lustra staje się dla niego spotkanie z czarnoskórym poetą, którego sprawą ma się zająć jako adwokat. Emigrant spotyka emigranta. Ale reżyserka buduje tę scenę na zasadzie opozycji. Aryjski, wymuskany, nieskazitelny wygląd Michaela kontrastuje nie tylko z czarna skórą uchodźcy i luźnym strojem. Obcość kulturowa nakłada się na brak porozumienia i werbalnego, i emocjonalnego. Reprezentują oni dwa różne światy, dwie wrażliwości, dwa różne spojrzenia na emigrację. Afrykańczyk nie jest uchodźcą politycznym ani ekonomicznym, po prostu przypisuje sobie prawo wyboru miejsca zamieszkania, prawo życia tam, gdzie chce. Mówi o wolności i o człowieczeństwie. Co ciekawe Michael kierował się tą samą zasadą, kiedy wybierał Niemcy na miejsce zamieszkania, a jednak nie utożsamia się z czarnoskórym poetą. Nawet jeśli nie czujemy w jego postawie pogardy, to na pewno jest duży dystans. Nie chce w nim zobaczyć siebie, ale na pewno to nie jest strach. Widzi się po prostu zupełnie kimś innym. Uważa, że na swoją pozycję zasłużył, wypracował sobie swój byt przez wiele lat, natomiast postawę emigranta z Afryki uznaje za bezczelność, za uzurpację. W tej konfrontacji jest jeszcze jedna znamienna rzecz - to Michael wydaje się wycofany, mniej pewny siebie, bierny. Jego adwersarz o nic nie prosi, nie przyjmuje postawy służalczej, roli ofiary, wie, czego chce i jest pewien swoich racji.

Innego rodzaju lustrem jest szef bohatera, który jest jednocześnie przyjacielem. Granica między tymi pojęciami jest cienka, a ich relacje cechuje swoiste, podskórne napięcie, napięcie kulturowe. W którymś momencie z jego ust Michael usłyszy w końcu gorzką prawdę - nigdy nie był i nie będzie Niemcem. Ale dla bohatera bycie Niemcem oznacza być przezroczystym, niewidocznym. Stąd jego dążność do perfekcji i językowej, i wizerunkowej. Jego mieszkanie, ładne i wygodne, jest nie tylko sterylne, ale niezagospodarowane. Monochromatyczne, symetryczne, pozbawione jest indywidualnego charakteru, jakby było tylko pokojem do wynajęcia. Dążność do niewyróżniania się tkwi też w stroju. Garnitur bohater nosi jak drugą skórę, to uniform, który nie tyle pozwala mu być kimś, co nie być kimś. Bo jest i go nie ma. To nie tylko odcięcie od przeszłości, której w rzeczywistości nie ma. To wyrugowanie z siebie polskości, które jest totalne. Żaden przedmiot w mieszkaniu nie pochodzi z Polski, a nawet „Czterech pancernych” ogląda po niemiecku, co - pomijając groteskowość pomysłu- jest dowodem na swoistą schizofrenię tożsamościową bohatera. Stara się nawet żyć poza płcią, bo jego spotkania z barmanką, również Polką, trudno nazwać randkami. 

Tym, który naruszy ten ład, będzie ojciec Michaela, postać znikąd. Antoniak unika jednak chwytów dramaturgicznych - ojciec, który całe życie był martwy dla bohatera i nigdy nie funkcjonował nawet w kategoriach mitu, nie spełnia w filmie roli oczywistego katalizatora. Nie dostaniemy emocjonalnych wyznań, spektakularnych pojedynków, oskarżeń i przebaczeń, rozgrywa to spotkanie reżyserka w oryginalny sposób. Ta dwójka spędza ze sobą kilka dni jak para znajomych. Trochę pospacerują, zjedzą obiad, wejdą do klubu. Rozmów o przeszłości niemal nie ma wcale, informacji o ich losach jest jeszcze mniej. A jednak pojedynek- między słowami- wciąż trwa.

Stanisław wprowadza do życia syna polskość, ale nienachalnie, niemal niezauważalnie, głównie na poziomie języka i sposobu życia. Ojciec nie tworzy przeszłości, nie kreuje też przyszłości. Jest raczej alternatywnym bytem, lustrem, w którym może się Michael przejrzeć. Były muzyk, wolny ptak, wolny duch, trochę wagabunda, trochę cwaniak. Na pewno ktoś, kto niczego nie musi udowadniać. I nie udowadnia- nawet swego ojcostwa. Po prostu jest. Nie dowiemy się  także, dlaczego zjawił się właśnie teraz w życiu Michaela. Równie prawdopodobna jest śmiertelna choroba, jak i potrzeba pieniędzy. Ale Antoniak nie rozstrzyga tego, a spotkanie tak jest poprowadzone, że powód okazuje się zbędny. To tak jakby Stanisław pojawił się w życiu syna, bo ten go potrzebował. Michael rozpaczliwie- choć stara się te emocje starannie ukryć- poszukuje siebie. Obecność ojca pozwala mu znów być dzieckiem. Nie odbierałbym tego jako coś negatywnego, jako pomniejszenie Michaela. Może w końcu stracić kontrolę nad swoim życiem, zmierzyć się z figurą ojca. Może dotknąć go, zbadać, posmakować, zrozumieć. Dostrzec siebie. W pięknej scenie Michael przychodzi do śpiącego ojca i kontempluje jego twarz. Scena jest bardzo zmysłowa, intymna. Bohater w końcu otrzymuje jakieś ramy, może spróbować określić swój kształt, swoją osobowość. A wszystko to dzieje się jakby mimochodem Ale właśnie ta niedokreśloność ich relacji podoba mi się najbardziej. Impresjonistyczny sposób obrazowania kładzie nacisk na zmysły, nastrój, nie słowa. To, co najważniejsze więc nie zostaje nazwane. 




A to, co najważniejsze, dzieje się między ojcem a synem. Niemal wszystkie recenzje podkreślają aspekt emigracji, co nie dziwi, bo sama reżyserka w wywiadach skupia się na tym problemie, który zresztą traktuje bardzo osobiście. Dla mnie ciekawsze jest spotkanie bohatera z ojcostwem. Bohater nie tyle został wykorzeniony z kraju, pewnej kultury, co nie miał możliwości dorosnąć. Dla niego - a może dla nas wszystkich- emigracja to problem egzystencjalny. Potrzebuje nie tyle nawet wzoru, co możliwości określenia się, a do tego potrzebuje figury ojca, bo Stanisław jest bardziej metaforą, syntezą, a nie konkretną osobą. I miałem takie wrażenie, jakby Michael kreował ojca, wymyślał go sobie. Po seansie, w trakcie dyskusji, pojawiła się w mojej głowie interpretacja, która- muszę przyznać - uwiodła mnie. Stanisław nie jest prawdziwym ojcem, a wynajętym „aktorem”, który ma zagrać rolę brakującego ogniwa w procesie kształtowania samego siebie. Zdaję sobie sprawę, że jest mało prawdopodobna, autorka nigdy nie wspominała o takiej możliwości, ale sam pomysł mi się podoba. I nie chodzi o intelektualne spekulacje, które potwierdzą mój osąd. Raczej przekonanie, że postać Stanisława tak została zbudowana, że nie ma to większego znaczenia, czy jest prawdziwy czy wymyślony. Pojawia się nagle i równie nagle znika, niczego tak naprawdę nie chce. Ma być rewersem Michaela, jego swoistym sobowtórem. I tę funkcję spełnia. Stąd ta dwójka wciąż się odpycha i przyciąga, zmaga, konfrontuje. Spotkanie z ojcem staje się więc swoistym krzykiem o przyszłość, pytaniem o drogę życiową.

W trakcie wizyty Stanisława rośnie napięcie, wzmaga się rozdarcie wewnętrzne Michaela. Wyjazd ojca  natomiast powoduje, że traci grunt pod nogami. Starannie budowany wizerunek samego siebie uległ zniszczeniu. Powrotu nie ma. Stąd dziwna - tylko pozornie - eskapada Michael po zakazanych rejonach Berlina, zamieszkałych przez czarnoskórych emigrantów. To swoiste zejście do piekła, piekła obcości, inności. Zanurzenie się w świecie, którym gardził, którego nie dostrzegał, a który go teraz odrzuca. To chęć fizycznego poczucia obcości, potrzeba rzucenia maski, bolesne i namacalne nadanie sobie kształtu. Tę swoistą odyseję bohatera odczytuję pozytywnie. W końcu nie chce być przezroczysty, chce żyć. Kiedy pobity, pokrwawiony wraca do domu, czarnoskóry taksówkarz widzi w nim Niemca, ale chyba po raz pierwszy w filmie Michaelowi to jest obojętne. Konfrontacja z ojcem pozwoliła mu „odzyskać” dzieciństwo i w końcu dorosnąć. Nie określa go polskość, którą porzucił, ani niemieckość, którą sobie narzucił. Kiedy wypowiada kwestię „Kocham to miasto”, wydaje się, że znalazł swoje miejsce. Tym miejscem jest Berlin.
 
A Berlin w ujęciu operatorskim Lennerta Hillege'a ( zasłużona nagroda w Gdyni) wygląda wspaniale. Z jednej strony staje się miejscem anonimowym, z drugiej wyciszonym, intymnym. Czarno- biała struktura została wybrana świadomie, ale nie - jak zapewniała reżyserka - według klucza estetycznego. A jednak estetyka odgrywa znaczącą rolę. To miejsce, w którym chce się żyć. I choć Stanisław wolałby odwiedzić syna w Paryżu, wydaje się, że Berlin bardziej pasuje do Michaela. Ten Berlin reprezentuje jednak nie jego szef i środowisko adwokackie, ale kelnerka Alina. Tajemnicza, migotliwa, enigmatyczna pojawia się na drugim planie, ale wydaje się, że to ona uchwyciła ducha tego miejsca. Z jednej strony wydaje się integralną częścią wielokulturowego Berlina, a z drugiej jest wolna i może być, kim chce. Ujęcia Aliny w tramwaju są najpiękniejsze w filmie, ale jednocześnie mają charakter symboliczny. 


Alina w interpretacji Justyny Wasilewskiej jest zjawiskowa, ale pierwsze skrzypce grają oczywiście Andrzej Chyra i Jakub Gierszał. Przyjemnie się patrzy na grę Andrzeja Chyry, który po prostu jest. Niewiele musi grać, jego bycie tworzy napięcie, buduje nastrój. Ale i Jakub Gierszał nie zawodzi. Jego postać przykuwa wzrok i ma w sobie prawdę psychologiczną. Najważniejsze jednak, że Antoniak udało się idealnie skomponować tę dwójkę. Uzupełniają się na każdej płaszczyźnie, ich postacie współgrają ze sobą, mają moc przykuwania wzroku.

Pomiędzy słowami to niezwykle zmysłowe kino, wysmakowane wizualnie, metaforycznie sugestywne, hipnotyzujące grą światła, o nieśpiesznej narracji i znakomitej muzyce. To nie jest kino łatwe, wymaga wrażliwości i otwartości widza. Ale warto zaufać twórcom i poddać się filmowym obrazom Urszuli Antoniak.


T.M.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz