TRZY BILBORDY ZA EBBING, MISSOURI
Jesteśmy
już po Oskarach. I muszę przełknąć gorzką pigułkę. Po czterech Złotych Globach i pięciu nagrodach
BAFTA, Trzy bilbordy były pewniakiem oskarowym. Skończyło
się na dwóch nagrodach aktorskich ( nie mogło być inaczej ), ale
przegrana z Kształtem wody w
kategorii najlepszy film jest nieporozumieniem. Jeszcze większym
rozczarowaniem jest brak nagrody za scenariusz, bo to scenariusz
czyni ten film wyjątkowym, co nie dziwi, biorąc pod uwagę
dramaturgiczną przeszłość autora. Nie spotkamy tu jednak
intelektualnych popisów, skomplikowanych zabiegów narracyjnych,
ekwilibrystyki kompozycyjnej.
Fabuła urzeka prostotą, ale to pozorna prostota. Siłą
historii jest nieprzewidywalność, niejednoznaczność, brak
oczywistych rozwiązań. Opowieść nigdy nie toczy się tak jak się
spodziewamy, bo to nie jest film łatwych odpowiedzi i łatwych rozwiązań.
Zaczyna
się od tytułowych trzech bilbordów, które zgodnie z tytułem
pełnią rolę pełnoprawnego bohatera. Surowe czarne litery na
krwistoczerwonym tle zadają pytania i rzucają oskarżenia.
Niepokoją i prowokują, motywują do myślenia wszystkich, którzy
je widzą. Postawienie bilbordów rozpoczyna historię zemsty.
Mścicielem okazuje się Mildred Hayes, która siedem miesięcy temu
poniosła stratę. Jej córka Angela została porwana, zgwałcona,
zabita. Tajemnica, co się stało z Angelą, zdominowałyby pewnie
każdą inną wersję historii, ale McDonagha interesuje coś
przeciwnego. Film będąc historią zemsty, podąża drogą
pełnokrwistego dramatu społeczno - psychologicznego.
Pytania,
które stawia Mildred na bilbordach, uderzają w policję, oskarżają
ją o obojętność albo nieudolność. Smaczku dodaje fakt, iż
bohaterka rozpoczyna swoją kampanię reklamową w Niedzielę
Wielkanocną. Szybko jednak przekonamy się, że Mildred nie ma
zahamowań i tworzy zasady podług siebie. Działanie
bohaterki błyskawicznie polaryzuje ludzi z Ebbing, ale głównie
spotyka się z niechęcią miasteczka. Wywieszenie bilbordów
wywołuje silny opór. W dużej mierze wynika to z faktu, iż szef
policji cieszy się w miasteczku dużą estymą, zresztą zasłużoną.
Willoughby,
zagrany z wdziękiem i inteligencją Woody'ego Harrelsona, jest
przyzwoitym, dobrodusznym, rozsądnym człowiekiem. Jest kochanym
ojcem i szefem, ma moralny kręgosłup i umiera na raka, co daje mu
emocjonalną przewagę nad Mildred. Przedstawia jej też
uzasadnione powody, dla których nie był w stanie dokonać
aresztowania: żadnych świadków, żadnego DNA w aktach. Brak
winnego nie jest więc wynikiem braku zaangażowania, a deklaracja,
iż zrobiłby wszystko, by złapać mordercę, brzmi przekonująco. I
mamy wrażenie, że Mildred na swój sposób mu wierzy, a na pewno
szanuje jego zdanie. Ale kobieta musi podjąć jakieś działanie,a uderzenie w szefa policji wydaje się logiczne, a przede wszystkim skuteczne.
Dla
dużej części mieszkańców jednak atak na umierającego szeryfa
jest nieetyczny. Miejscowy ksiądz przychodzi do
jej domu, aby przekonać ją do zaprzestania działania, a dentysta
posuwa się nawet do próby przemocy. Jej własna rodzina, nastoletni
syn i napastliwy były mąż, kwestionują jej działania, ponieważ
nie sprowadzą Angeli z powrotem. Reportaż w telewizji dolewa oliwy
do ognia i zamienia miasteczko w strefę wojny. Bohaterka jednak nie
tylko się nie poddaje, ale rzuca wyzwanie całemu światu.
Postać
Mildred ujawnia wielkość McDonaugha. Bohaterka Trzech bilbordów
to jedna z najciekawszych postaci kobiecych kina ostatnich lat,
wyjątkowo oryginalna i niebanalna.
Uczynienie
bohaterki matką pozwalało pójść w stronę toposu matki
opłakującej dziecko, czułej wrażliwej, kochającej. Ale Mildred
jest daleka od jakiegokolwiek wizerunki matki. Jej relacje z córką
dalekie były od doskonałości, w zasadzie cechowała je wrogość.
Czułość, delikatność, empatia też nie są w stylu bohaterki.
Twórcy nie chcieli uczynić jej przyjemniejszą, bohaterka robi więc
rzeczy, które budzą opór nie tylko miasteczka, ale nas widzów.
Jest
twarda, niezłomna, bezkompromisowa - nic ją nie obchodzi z
wyjątkiem znalezienia mężczyzny, którą zabił jej córkę. Jest
nieustępliwa i nieugięta w swoim niemal biblijnym gniewie. To
buntownik i wojownik w jednym, prowokuje i oburza. Gryzie, rozdaje
kopniaki (nawet dziewczynom), nie ma litości. To uosobienie furii
- jest nieustraszona, zdeterminowana, niemal drapieżna. Ale chyba
najlepszym pomysłem jest wpisanie postaci w konwencję westernową.
Ten gatunek buduje w widzu obraz jeźdźca znikąd,
bezkompromisowego, zimnego twardziela jak John Wayne. I właśnie
Johnem Waynem bohaterka jest (spójrzmy na sposób chodzenia czy jej
spojrzenie). Przełamanie jest nie tylko w płci, ale w posturze (
niepozorność i nieatrakcyjność Frances McDormand) i stroju (mało twarzowy kombinezon). To pomieszanie cierpiącej matki z legendą Dzikiego
Zachodu to oryginalność godna Oskara. Oryginalność nie nabiera tu
jednak znamion groteskowych, Mildred jest bardzo prawdziwa w swoich
emocjach. McDormand pokazuje wielowymiarowy obraz bohaterki. Choć
jest silna i dominująca, nie brakuje jej ani inteligencji, ani
wrażliwości. Gryzie, kiedy musi, ale najczęściej używa wyjątkowo
celnego sarkazmu. Ale twardzielem jest i ten wizerunek niekoniecznie
przysparza jej naszej sympatii. Jest szorstka jak papier ścierny, co
czyni ją dla nas nieprzystępną, zwłaszcza kiedy jej
sprawiedliwość przeradza się w okrucieństwo. A aktorka bynajmniej
nie próbuje wygładzić jej charakteru. Nie szuka łatwych
usprawiedliwień dla swojej postaci.
A
jednak ją lubimy, sekundujemy jej poczynaniom. I nie tylko dla
tego, że po jej stronie stoi sprawiedliwość. Nie tylko dlatego, że
przeżyła straszną tragedię i doznała przemocy w małżeństwie.
Pod szorstkością kryje bowiem żal i poczucie winy. I to nie zemsta
jest kluczową emocją pchającą ją do działania, bilbordy są
bowiem żałosnym lamentem, wołaniem o pomoc. Bohaterka musi walczyć
ze swoimi demonami, a nie jest to łatwy przeciwnik. Ponadto widzimy
w niej kogoś, kto próbuje zachować pamięć o córce, a
jednocześnie nie stracić syna. Nie brakuje też zaskakujących
chwil ciepła w jej wykonaniu. W jednej uroczej, nieoczekiwanej
scenie Mildred jest sama z jeleniem na łące. Wyznaje wiarę i
nadzieję, że świat nie jest jednak tak zły. Wydaje się
wyczerpana własnym gniewem, gotowa poddać się czemuś bardziej
ludzkiemu. Choć wcześniej szydzi z religii, tu mówi o miłości,
współczuciu i wierze w odkupienie
Kibicujemy
jej też z innego powodu. Porywa nas jej gniew.
Jej kobieca wściekłość w filmie świeci jasnym blaskiem. Gniew
jest traktowany często jak coś, co trzeba wyleczyć, jak grzech i
że tylko dzięki akceptacji i zrozumieniu możemy znaleźć
prawdziwe szczęście. Ale Mildred pyta się w naszym imieniu, jak
możesz nie być zły na niesprawiedliwy świat? Jak możesz
zaakceptować bestialstwo świata, w którym matki muszą opłakiwać
swoje dzieci, jak zaakceptować raka, który zabiera kochanego ojca
dwójce dzieci. Czy rasistowska, seksistowska i okrutna egzystencja
może nie budzić sprzeciwu? Mildred krzyczy, bo powinniśmy
krzyczeć na coś, co jest niesprawiedliwe. Powinniśmy walczyć.
Tylko dzięki tej walce i wściekłości mogą pojawić się inne
emocje, takie jak empatia i zrozumienie. Gniew nie jest chorobą,
którą należy wyleczyć, ale ścieżką na drodze do zrozumienia
świata. I bohaterka skupia w sobie ten nasz cały gniew. Jest
mityczną istotą, która bierze nasz smutek, nasze szaleństwo i
naszą frustrację i z tych uczuć tworzy wojownika, który nie
zamierza się poddać
Mildred,
którą McDormand gra z olśniewającym gniewem i żalem, staje się
patronem naszych czasów. Jest kobietą, która nie pozwala, by akt
brutalnej przemocy seksualnej, która rozdarł jej rodzinę, został
zapomniany, aby pozwolił jej wejść w sferę godnej oswojonej,
znormalizowanej tragedii.To właśnie
rewelacyjne aktorstwo McDormand spaja tę postać w całość.
Potrafi jednym miażdżącym spojrzeniem osiągnąć więcej niż
większość aktorek szekspirowskim monologiem. Jest po prostu
oszałamiająca. To zawijanie wargi, by zwalczyć łzy, spojrzenie
w dół, aby powstrzymać się przed uderzeniem kogoś, podniesieni
brwi czy gryzienie paznokcia- każdy z tych drobnych elementów to swoiste
dzieło sztuki. Tak różnorodnej i tak subtelnej gamy emocjonalnej już
dawno nie mieliśmy we współczesnym kinie. Frances
McDormand wznosi się na absolutny szczyt aktorstwa. Roznosi ekran.
Ale bohaterem
filmu jest też miasteczko Ebbing- fikcyjne, ale wpisujące się w
tradycję południowych stanów Ameryki. Problemy nie są rozwiązywane
w tym mieście, są po prostu zamiatane pod dywan. Liczy się tylko
milczenie, bo chodzi o to, by nie zakłócić systemu, z którego
„dobrzy” obywatele czerpią korzyść. Lepiej żyć w
nieświadomości. To nie jest tak, że społeczność Ebbing nie wie
dokładnie, co stało się z córką Mildred, ale w ich świadomości
kobiety są gwałcone i mordowane, zwłaszcza kiedy wychodzą same z
domu.Natomiast policja Ebbing jest za to śmiesznie nieudolna i
niebezpiecznie skorumpowana. Kiedy lokalna telewizja przeprowadza
wywiady z Mildred na temat jej billboardów, oskarża ona policję,
że jest "zbyt zajęta torturowaniem czarnych", aby znaleźć
zabójcę jej córki. Rasizm szerzy się w Ebbing, podobnie jak
homofobia. Działania Mildred są więc naruszeniem tego spokoju,
włożeniem kija w mrowisko, wypowiedzeniem wojny policji,
mężczyznom, miastu, atakiem w arogancję współczesnego świata.
Problemem jest to, że Mildred nie może zapomnieć, kiedy wszyscy
inni zapomnieć chcą. Wie, że ludzie będą urażeni jej zuchwałymi
czynami. Wie, że jej działania wcale nie muszą przynieść
rozwiązania. Wie, że nie będzie już traktowana z litością, ale
z nienawiścią i drwiną. Wie, ale- jak już wspominałem- nie o
zemstę chodzi. Bohaterka mówi NIE, zadaje pytania, które mają
zerwać maski samozadowolenia, wyrwać z letargu, nie pozwolić
zapomnieć.To przejaw buntu
Kontrapunktem
dla kobiecej postaci są sheryf Willoubghy i oficer Dixon, dwa kolejne filary
wspierające fabułę filmu. Trójka ta wchodzi nie tylko w liczne
interakcje, ale też konstruuje głębszą warstwę filmu. Szeryf,
mimo świadomości śmierci, tak buduje swoje życie, by uratować
rodzinę i przyjaciół od ciężaru długiego, nieuchronnego
pogrążania się w chorobę. W jego decyzji możemy zobaczyć echo
poczynań Mildred. Ale popełniając samobójstwo, przekracza
fizyczny aspekt swej choroby i staje
się niemal boskim głosem, przemawiającym zza grobu. Jego listy do
Mildred i Dixona stają się fabularnym punktem zwrotnym w narracji i
zyskują moc sprawczą.
Szczególnie
ciekawą postacią staje się oficer Dixon. To pijak i rasista, który
wyrzuca niewinnych ludzi przez okno. Mieszka z wiedźmowatą matką,
czyta komiksy i rozwiązuje problemy pięściami. Z jednej strony
gruboskórny, socjopatyczny, z drugiej głupkowaty i infantylny.
Brutalny nieudacznik, który jest pocieszny i żałosny
jednocześnie. Już dawno nie widziałem tak pysznej postaci i tak
świetnie skonstruowanej (Oskar dla fenomenalnego Sama Rockwela
absolutnie zasłużony). Na przykładzie tej postaci widać też, jak
czarno - białe linie etyczne szybko przechodzą w odcienie szarości.
Pozornie karykaturalna postać odkrywa przed nami głębie kogoś,
kto czuje przede wszystkim nienawiść do siebie samego.
Siłą
Trzech Bilbordów są właśnie postacie. Bohaterowie są
nieszablonowi i nieprzewidywalni, moralnie złożeni, wielowymiarowi,
dynamiczni. Nie są płaskimi istotami ludzkimi, są silnymi
osobowościami. Ale najważniejsze, że każdy główny bohater ma
ukryte warstwy emocjonalne. Tu żadna z postaci ( nawet drugoplanowa)
nie jest wolna, bohaterowie są pełni bólu, lęku i poczucia winy.
Każda z postaci szuka swojej drogi do zadośćuczynienia. Reżyser-
i w tym tkwi jego wielkość - dekonstruuje swoich bohaterów
poprzez sceny pełne niuansów. Jest w nim dużo sympatii dla
bohaterów, rozumie ich słabości. Bohaterowie naznaczeni są
wściekłością, są niezdolni do opanowania swoich wybuchów
gniewu, frustracji, przemocy, ale są zawsze uczciwi w swych
emocjach.
Trzy
Bilbordy
to obraz niezwykle dojrzały i wielowymiarowy. Kino emocjonalne i
bezpretensjonalne, fantastycznie zagrane. Film błyszczy doskonałymi
dialogami, które skrzą się inteligencją i emocjami. Czasami są
zabawne, czasem wzruszające. McDonagh lekko przechodzi od obrazów
szczerej czułości do aktów niepohamowanej przemocy. Czasami
wykorzystuje drastyczne środki, innym razem szuka cichej
kontemplacji. Trajektoria filmu prowadzi nas przez czarną komedię i
tragedię, a całość jest zachwycająco wyważona. Najbliżej temu
filmowi do obrazów braci Coen, ale Martin McDonagh idzie swoją
drogą i tworzy obraz kompletny, pozbawiony słabości.To obraz
mądry i inteligentnie krzepiący. Budujące jest nie tylko zobaczyć
Mildred i Dixona jadących wspólnie samochodem, ale poczuć ich
wątpliwość, co do celu ich podróży
T.M.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz