niedziela, 11 marca 2018

      
      
TRZY BILBORDY ZA EBBING, MISSOURI




 
Jesteśmy już po Oskarach. I muszę przełknąć gorzką pigułkę. Po czterech Złotych Globach i pięciu nagrodach BAFTA, Trzy bilbordy były pewniakiem oskarowym. Skończyło się na dwóch nagrodach aktorskich ( nie mogło być inaczej ), ale przegrana z Kształtem wody w kategorii najlepszy film jest nieporozumieniem. Jeszcze większym rozczarowaniem jest brak nagrody za scenariusz, bo to scenariusz czyni ten film wyjątkowym, co nie dziwi, biorąc pod uwagę dramaturgiczną przeszłość autora. Nie spotkamy tu jednak intelektualnych popisów, skomplikowanych zabiegów narracyjnych, ekwilibrystyki kompozycyjnej. Fabuła urzeka prostotą, ale to pozorna prostota. Siłą historii jest nieprzewidywalność, niejednoznaczność, brak oczywistych rozwiązań. Opowieść nigdy nie toczy się tak jak się spodziewamy, bo to nie jest film łatwych odpowiedzi i łatwych rozwiązań.

Zaczyna się od tytułowych trzech bilbordów, które zgodnie z tytułem pełnią rolę pełnoprawnego bohatera. Surowe czarne litery na krwistoczerwonym tle zadają pytania i rzucają oskarżenia. Niepokoją i prowokują, motywują do myślenia wszystkich, którzy je widzą. Postawienie bilbordów rozpoczyna historię zemsty. Mścicielem okazuje się Mildred Hayes, która siedem miesięcy temu poniosła stratę. Jej córka Angela została porwana, zgwałcona, zabita. Tajemnica, co się stało z Angelą, zdominowałyby pewnie każdą inną wersję historii, ale McDonagha interesuje coś przeciwnego. Film będąc historią zemsty, podąża drogą pełnokrwistego dramatu społeczno - psychologicznego.

Pytania, które stawia Mildred na bilbordach, uderzają w policję, oskarżają ją o obojętność albo nieudolność. Smaczku dodaje fakt, iż bohaterka rozpoczyna swoją kampanię reklamową w Niedzielę Wielkanocną. Szybko jednak przekonamy się, że Mildred nie ma zahamowań i tworzy zasady podług siebie. Działanie bohaterki błyskawicznie polaryzuje ludzi z Ebbing, ale głównie spotyka się z niechęcią miasteczka. Wywieszenie bilbordów wywołuje silny opór. W dużej mierze wynika to z faktu, iż szef policji cieszy się w miasteczku dużą estymą, zresztą zasłużoną. Willoughby, zagrany z wdziękiem i inteligencją Woody'ego Harrelsona, jest przyzwoitym, dobrodusznym, rozsądnym człowiekiem. Jest kochanym ojcem i szefem, ma moralny kręgosłup i umiera na raka, co daje mu emocjonalną przewagę nad Mildred. Przedstawia jej też uzasadnione powody, dla których nie był w stanie dokonać aresztowania: żadnych świadków, żadnego DNA w aktach. Brak winnego nie jest więc wynikiem braku zaangażowania, a deklaracja, iż zrobiłby wszystko, by złapać mordercę, brzmi przekonująco. I mamy wrażenie, że Mildred na swój sposób mu wierzy, a na pewno szanuje jego zdanie. Ale kobieta musi podjąć jakieś działanie,a uderzenie w szefa policji wydaje się logiczne, a przede wszystkim skuteczne.


Dla dużej części mieszkańców jednak atak na umierającego szeryfa jest nieetyczny. Miejscowy ksiądz przychodzi do jej domu, aby przekonać ją do zaprzestania działania, a dentysta posuwa się nawet do próby przemocy. Jej własna rodzina, nastoletni syn i napastliwy były mąż, kwestionują jej działania, ponieważ nie sprowadzą Angeli z powrotem. Reportaż w telewizji dolewa oliwy do ognia i zamienia miasteczko w strefę wojny. Bohaterka jednak nie tylko się nie poddaje, ale rzuca wyzwanie całemu światu.

Postać Mildred ujawnia wielkość McDonaugha. Bohaterka Trzech bilbordów to jedna z najciekawszych postaci kobiecych kina ostatnich lat, wyjątkowo oryginalna i niebanalna.
Uczynienie bohaterki matką pozwalało pójść w stronę toposu matki opłakującej dziecko, czułej wrażliwej, kochającej. Ale Mildred jest daleka od jakiegokolwiek wizerunki matki. Jej relacje z córką dalekie były od doskonałości, w zasadzie cechowała je wrogość. Czułość, delikatność, empatia też nie są w stylu bohaterki. Twórcy nie chcieli uczynić jej przyjemniejszą, bohaterka robi więc rzeczy, które budzą opór nie tylko miasteczka, ale nas widzów.

Jest twarda, niezłomna, bezkompromisowa - nic ją nie obchodzi z wyjątkiem znalezienia mężczyzny, którą zabił jej córkę. Jest nieustępliwa i nieugięta w swoim niemal biblijnym gniewie. To buntownik i wojownik w jednym, prowokuje i oburza. Gryzie, rozdaje kopniaki (nawet dziewczynom), nie ma litości. To uosobienie furii - jest nieustraszona, zdeterminowana, niemal drapieżna. Ale chyba najlepszym pomysłem jest wpisanie postaci w konwencję westernową. Ten gatunek buduje w widzu obraz jeźdźca znikąd, bezkompromisowego, zimnego twardziela jak John Wayne. I właśnie Johnem Waynem bohaterka jest (spójrzmy na sposób chodzenia czy jej spojrzenie). Przełamanie jest nie tylko w płci, ale w posturze ( niepozorność i nieatrakcyjność Frances McDormand) i stroju (mało twarzowy kombinezon). To pomieszanie cierpiącej matki z legendą Dzikiego Zachodu to oryginalność godna Oskara. Oryginalność nie nabiera tu jednak znamion groteskowych, Mildred jest bardzo prawdziwa w swoich emocjach. McDormand pokazuje wielowymiarowy obraz bohaterki. Choć jest silna i dominująca, nie brakuje jej ani inteligencji, ani wrażliwości. Gryzie, kiedy musi, ale najczęściej używa wyjątkowo celnego sarkazmu. Ale twardzielem jest i ten wizerunek niekoniecznie przysparza jej naszej sympatii. Jest szorstka jak papier ścierny, co czyni ją dla nas nieprzystępną, zwłaszcza kiedy jej sprawiedliwość przeradza się w okrucieństwo. A aktorka bynajmniej nie próbuje wygładzić jej charakteru. Nie szuka łatwych usprawiedliwień dla swojej postaci.


A jednak ją lubimy, sekundujemy jej poczynaniom. I nie tylko dla tego, że po jej stronie stoi sprawiedliwość. Nie tylko dlatego, że przeżyła straszną tragedię i doznała przemocy w małżeństwie. Pod szorstkością kryje bowiem żal i poczucie winy. I to nie zemsta jest kluczową emocją pchającą ją do działania, bilbordy są bowiem żałosnym lamentem, wołaniem o pomoc. Bohaterka musi walczyć ze swoimi demonami, a nie jest to łatwy przeciwnik. Ponadto widzimy w niej kogoś, kto próbuje zachować pamięć o córce, a jednocześnie nie stracić syna. Nie brakuje też zaskakujących chwil ciepła w jej wykonaniu. W jednej uroczej, nieoczekiwanej scenie Mildred jest sama z jeleniem na łące. Wyznaje wiarę i nadzieję, że świat nie jest jednak tak zły. Wydaje się wyczerpana własnym gniewem, gotowa poddać się czemuś bardziej ludzkiemu. Choć wcześniej szydzi z religii, tu mówi o miłości, współczuciu i wierze w odkupienie

Kibicujemy jej też z innego powodu. Porywa nas jej gniew. Jej kobieca wściekłość w filmie świeci jasnym blaskiem. Gniew jest traktowany często jak coś, co trzeba wyleczyć, jak grzech i że tylko dzięki akceptacji i zrozumieniu możemy znaleźć prawdziwe szczęście. Ale Mildred pyta się w naszym imieniu, jak możesz nie być zły na niesprawiedliwy świat? Jak możesz zaakceptować bestialstwo świata, w którym matki muszą opłakiwać swoje dzieci, jak zaakceptować raka, który zabiera kochanego ojca dwójce dzieci. Czy rasistowska, seksistowska i okrutna egzystencja może nie budzić sprzeciwu? Mildred krzyczy, bo powinniśmy krzyczeć na coś, co jest niesprawiedliwe. Powinniśmy walczyć. Tylko dzięki tej walce i wściekłości mogą pojawić się inne emocje, takie jak empatia i zrozumienie. Gniew nie jest chorobą, którą należy wyleczyć, ale ścieżką na drodze do zrozumienia świata. I bohaterka skupia w sobie ten nasz cały gniew. Jest mityczną istotą, która bierze nasz smutek, nasze szaleństwo i naszą frustrację i z tych uczuć tworzy wojownika, który nie zamierza się poddać

Mildred, którą McDormand gra z olśniewającym gniewem i żalem, staje się patronem naszych czasów. Jest kobietą, która nie pozwala, by akt brutalnej przemocy seksualnej, która rozdarł jej rodzinę, został zapomniany, aby pozwolił jej wejść w sferę godnej oswojonej, znormalizowanej tragedii.To właśnie rewelacyjne aktorstwo McDormand spaja tę postać w całość. Potrafi jednym miażdżącym spojrzeniem osiągnąć więcej niż większość aktorek szekspirowskim monologiem. Jest po prostu oszałamiająca. To zawijanie wargi, by zwalczyć łzy, spojrzenie w dół, aby powstrzymać się przed uderzeniem kogoś, podniesieni brwi czy gryzienie paznokcia- każdy z tych drobnych elementów to swoiste dzieło sztuki. Tak różnorodnej i tak subtelnej gamy emocjonalnej już dawno nie mieliśmy we współczesnym kinie. Frances McDormand wznosi się na absolutny szczyt aktorstwa. Roznosi ekran.

 Ale bohaterem filmu jest też miasteczko Ebbing- fikcyjne, ale wpisujące się w tradycję południowych stanów Ameryki. Problemy nie są rozwiązywane w tym mieście, są po prostu zamiatane pod dywan. Liczy się tylko milczenie, bo chodzi o to, by nie zakłócić systemu, z którego „dobrzy” obywatele czerpią korzyść. Lepiej żyć w nieświadomości. To nie jest tak, że społeczność Ebbing nie wie dokładnie, co stało się z córką Mildred, ale w ich świadomości kobiety są gwałcone i mordowane, zwłaszcza kiedy wychodzą same z domu.Natomiast policja Ebbing jest za to śmiesznie nieudolna i niebezpiecznie skorumpowana. Kiedy lokalna telewizja przeprowadza wywiady z Mildred na temat jej billboardów, oskarża ona policję, że jest "zbyt zajęta torturowaniem czarnych", aby znaleźć zabójcę jej córki. Rasizm szerzy się w Ebbing, podobnie jak homofobia. Działania Mildred są więc naruszeniem tego spokoju, włożeniem kija w mrowisko, wypowiedzeniem wojny policji, mężczyznom, miastu, atakiem w arogancję współczesnego świata. Problemem jest to, że Mildred nie może zapomnieć, kiedy wszyscy inni zapomnieć chcą. Wie, że ludzie będą urażeni jej zuchwałymi czynami. Wie, że jej działania wcale nie muszą przynieść rozwiązania. Wie, że nie będzie już traktowana z litością, ale z nienawiścią i drwiną. Wie, ale- jak już wspominałem- nie o zemstę chodzi. Bohaterka mówi NIE, zadaje pytania, które mają zerwać maski samozadowolenia, wyrwać z letargu, nie pozwolić zapomnieć.To przejaw buntu

Kontrapunktem dla kobiecej postaci są sheryf Willoubghy i oficer Dixon, dwa kolejne filary wspierające fabułę filmu. Trójka ta wchodzi nie tylko w liczne interakcje, ale też konstruuje głębszą warstwę filmu. Szeryf, mimo świadomości śmierci, tak buduje swoje życie, by uratować rodzinę i przyjaciół od ciężaru długiego, nieuchronnego pogrążania się w chorobę. W jego decyzji możemy zobaczyć echo poczynań Mildred. Ale popełniając samobójstwo, przekracza fizyczny aspekt swej choroby i staje się niemal boskim głosem, przemawiającym zza grobu. Jego listy do Mildred i Dixona stają się fabularnym punktem zwrotnym w narracji i zyskują moc sprawczą.
 
Szczególnie ciekawą postacią staje się oficer Dixon. To pijak i rasista, który wyrzuca niewinnych ludzi przez okno. Mieszka z wiedźmowatą matką, czyta komiksy i rozwiązuje problemy  pięściami. Z jednej strony gruboskórny, socjopatyczny, z drugiej głupkowaty i infantylny. Brutalny nieudacznik, który jest pocieszny i żałosny jednocześnie. Już dawno nie widziałem tak pysznej postaci i tak świetnie skonstruowanej (Oskar dla fenomenalnego Sama Rockwela absolutnie zasłużony). Na przykładzie tej postaci widać też, jak czarno - białe linie etyczne szybko przechodzą w odcienie szarości. Pozornie karykaturalna postać odkrywa przed nami głębie kogoś, kto czuje przede wszystkim nienawiść do siebie samego.

Siłą Trzech Bilbordów są właśnie postacie. Bohaterowie są nieszablonowi i nieprzewidywalni, moralnie złożeni, wielowymiarowi, dynamiczni. Nie są płaskimi istotami ludzkimi, są silnymi osobowościami. Ale najważniejsze, że każdy główny bohater ma ukryte warstwy emocjonalne. Tu żadna z postaci ( nawet drugoplanowa) nie jest wolna, bohaterowie są pełni bólu, lęku i poczucia winy. Każda z postaci szuka swojej drogi do zadośćuczynienia. Reżyser- i w tym tkwi jego wielkość - dekonstruuje swoich bohaterów poprzez sceny pełne niuansów. Jest w nim dużo sympatii dla bohaterów, rozumie ich słabości. Bohaterowie naznaczeni są wściekłością, są niezdolni do opanowania swoich wybuchów gniewu, frustracji, przemocy, ale są zawsze uczciwi w swych emocjach.




Trzy Bilbordy to obraz niezwykle dojrzały i wielowymiarowy. Kino emocjonalne i bezpretensjonalne, fantastycznie zagrane. Film błyszczy doskonałymi dialogami, które skrzą się inteligencją i emocjami. Czasami są zabawne, czasem wzruszające. McDonagh lekko przechodzi od obrazów szczerej czułości do aktów niepohamowanej przemocy. Czasami wykorzystuje drastyczne środki, innym razem szuka cichej kontemplacji. Trajektoria filmu prowadzi nas przez czarną komedię i tragedię, a całość jest zachwycająco wyważona. Najbliżej temu filmowi do obrazów braci Coen, ale Martin McDonagh idzie swoją drogą i tworzy obraz kompletny, pozbawiony słabości.To obraz  mądry i inteligentnie krzepiący. Budujące jest nie tylko zobaczyć Mildred i Dixona jadących wspólnie samochodem, ale poczuć ich wątpliwość, co do celu ich podróży

T.M. 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz