ZABICIE ŚWIĘTEGO JELENIA
CAŁKOWITE ZNIECZULENIE
Film
bierze swój tytuł od sztuki Eurypidesa Ifigenia
w Aulidzie,
w której grecki dowódca armii Agamemnon przypadkowo zabija świętego
jelenia należącego do bogini Artemidy. Obrażona bogini sprawia, iż
wiatry pozostają bez ruchu, uniemożliwiając tym samym greckiej
flocie dotarcie pod Troję. Aby spłacić dług, Artemis żąda, by
Agamemnon poświęcił własne dziecko. Yorgos Lanthimos zmienia ten
materiał źródłowy w taki sposób, że podnosi Świętego
Jelenia
do poziomu arcydzieła. Pod wieloma względami reżyser ma więcej do
powiedzenia nam o świecie niż greckie tragedie. Twórca Kła
kreuje nieco abstrakcyjną sytuację, która staje się jednak
punktem wyjścia do zastanowienia się nad prawami rządzącymi
społeczeństwem, problem zemsty i odpowiedzialności, istotą
człowieczeństwa.
Colin
Farrell i Nicole Kidman grają małżeństwo, Stevena i Annę Murphy.
On jest kardiochirurgiem, ona okulistką. Tworzą idealną rodzinę,
mają grzeczne i ładne dzieci-córkę Kim i syna Boba - i mieszkają
w idealnym domu na przedmieściach Cincinnati. Jeśli w ich
fantastycznym życiu jest jakaś zmarszczka, to są to tajemnicze
spotkania lekarza z nastoletnim Martinem.
Bardzo
ciekawe jest otwarcie filmu. Na tle żałobnego Stabat
Mater Schuberta
Lanthimos ukazuje nam ogromne pulsujące serce. Obraz jest krwawo
realistyczny, a jednocześnie patetyczny. Dość szybko orientujemy
się, iż uroczyste fanfary towarzyszą operacji na otwartym sercu,
którą przeprowadza Steven i którą widzimy jakby z perspektywy
boskiej. Ujęcie jest kapitalne. Obraz jest mocny i budzi sprzeczne
emocje. To nie tylko prezentacja głównego bohatera i fabularne
otwarcie, grecki twórca od razu dotyka sedna filmu, konfrontuje nas
z tematem cielesnej śmiertelności, problem winy i kary, łączy
sferę sacrum z profanum, piękno z turpizmem.
Scena
jest też nasycona unikalnym sposobem patrzenia na świat,
charakterystycznym dla Lanthimosa. Grek ma talent do tworzenia
hermetycznych, ponuro- zabawnych światów. Kreuje żywy komiksowy
wszechświat z oczywistymi podobieństwami do prawdziwej
rzeczywistości. Ale mimo pozornej realności, przestrzeń w jego
obrazach jest świadomie sztuczna, jakby lekko przesunięta. Twórca
Kła
buduje przestrzeń filmową, ale na prawach sceny teatralnej.
Doskonale to widać w ostatnim filmie. W tym świecie niemal brakuje
ludzi. Dominujące jest poczucie pustki, sterylności, braku życia.
Tutaj nie śpiewają ptaki, nie krzyczą sąsiedzi, nie bawią się
dzieci, a niebo
za oknami wydaje się anemiczne.
Szpital, gdzie rozgrywa się część akcji, jest monstrualny,
lodowaty, z długimi korytarzami przypominającymi labirynt. Białe
korytarze
i beżowe krzesła, białe fartuchy, lśniące okna, lustra i światła
halogenowe budują przestrzeń antyseptyczną, hermetycznie
surrealistyczną. Świat, który kreują, wydaje się wyprany z
kolorów i pozbawiony powietrza. I
pusty, podobnie jak ulice. Podmiejska rezydencja bohatera jest
piękna, nieskazitelna, ale równie zimna. Dom jest wieki i
przepastny, z pozoru urokliwy, jawi się jednak jako odpowiednik
zamczyska czy nawiedzonego domu. Film flirtuje z gotycyzmem, ale
takim w duchu nowoczesności. Mamy wrażenie totalnej izolacji.
Wnętrza są sterylnie uporządkowane, tworząc przestrzeń
niepokojąco zamkniętą. Kuchnia w domu przypomina antyseptyczną
salę operacyjną, a pokoje, choć jasne i czyste, wydają się
odcięte od rzeczywistości. Cała przestrzeń jest budowana za
pomocą prostych czystych linii.
Autor zdjęć Thimios Bakatakis wyolbrzymia chłodną, monumentalną skalę tych przestrzeni, aby wywołać poczucie nadrealizmu. W tym zimnym świecie jest coś, co czyni go przerażającym. Operator podkreśla poczucie lęku, gdy jego kamera pełza po szpitalnych korytarzach niczym czające się duchy w Lśnieniu Kubricka. Jego kamera podąża za ludźmi, skrada się z dołu lub z góry. Porusza się zresztą znaczniej więcej niż w poprzednich obrazach. Kręci się, toczy, śledzi postaci, często chwyta je pod niewielkim kątem. Wydaje się być momentami oderwana od ich świata. Ponadto kamera wielokrotnie odsuwa się, buduje odległą perspektywę i to w scenach emocjonalnie ważnych. Pozwala nam to przejąć rolę obserwatora, kogoś, kto stoi z boku. Kamera w pewnym sensie funkcjonuje jak inna istota i sygnalizuje - bardzo dyskretnie- nieziemskie istnienie. To swoiste oko boga, obdarzone całkowitym chłodem emocjonalnym. A tak narzucona perspektywa przypomina ludziom, że są tylko ludźmi. Tylko pytanie, co to oznacza być człowiekiem?
Bohaterowie
bowiem bardziej przypominają awatary niż ludzi. Reżyser- zresztą
jak w poprzednich filmach- ustawia ich jak pionki na planszy. Jedną
z gier, której jesteśmy świadkiem, jest gra w rodzinę. I
w najprostszym odczytaniu film można potraktować jako ostrą satyrę
na tę komórkę społeczną, bo filmy Lanthimosa nieustannie kpią z
banału rodziny. Być może to przypadek, że Steven i jego familia
żyją w białym domu z krwistoczerwonymi drzwiami, podobnym do tego
z American
Beauty, filmu,
który dekonstruował amerykańskie wyobrażenie o idealnej rodzinie.
Wymuskani, nieskazitelni bohaterowie „Świętego Jelenia”
żyją
jak w pudełku z zabawkami. To jeszcze inny rodzaj utopii, który
znamy z filmu Lobster
czy
Kieł.
Wszystko jest poukładane, każdy członek ma swoją rolę do
odegrania. Ich świat to pozorny ład, w którym nie ma życia. Pies
i kwiaty nie wprowadzają natury do tej rzeczywistości, są tylko
obowiązkiem równo podzielonym między dzieci. Świetnie tę
sztuczność ukazują rozmowy. To chwyt, który znamy z poprzednich
filmów Lanthimosa, kwestie są wygłaszane tym samym tonem,
niezależnie od tego, czy chodzi o miesiączkę córki czy pasek do
zegarka. Język jest przesadnie prozaiczny. Słowa są puste,
banalne, nie niosą żadnej treści. Bohaterowie wyrzucają z siebie
to, co przyjdzie im do głowy, bo nie mają nic do przekazania. Mówią
długo, monotonnie, a ich powściągliwość jest absurdalnie
nienaturalna. Komunikacyjny paraliż jest widoczny na wszystkich
poziomach. Relacje między rodzicami a dziećmi są spłaszczone,a
podobnie jest z relacjami małżeńskimi. W tym świecie po prostu
nie odnajdziemy ciepła, bliskości, nikt tu się nie tuli, nie
zwierza - atrofia uczuciowa wyłania się z każdego kąta. I to może
być prawdziwą przyczyną epidemii, która spada na wspaniałych
rodziców i jeszcze wspanialsze dzieci. W bohaterach filmu nie ma
bowiem nic ludzkiego, są idealnie bezcieleśni, a miłość u nich
nie gości.
I
tu pojawia się kolejny kluczowy aspekt twórczości Greka. U
Lanthimosa człowieczeństwo objawia się w tym co cielesne.
Paradoksalnie to co zwierzęce i instynktowne buduje ludzką
naturę. Bohaterowie całkowicie jednak zatracili swoją naturalną
cielesność. Maska kultury ma ukryć ich podświadome pragnienia,
naturalne emocje:pożądanie,gniew,namiętność,rozpacz. Książki
o impresjonizmie, zamówione pianino dla syna, śpiew córki w
chórze, harmonijne wnętrza domu, dobre jedzenie, wymuskana
grzeczność, klasyczne piękno tego świata- to wszystko przejawy
ujarzmionej natury. Bohaterowie sterylizują wszystko to, co związane
jest z emocjami. Pojawienie się pierwszego okresu u córki zostaje
ogłoszone na przyjęciu z taką sama swobodą co deklaracja, że Bob
rozpoczyna lekcje gry na fortepianie. Ciało nie jest tajemnicą, ale
groteskową niedogodnością. Świetnie pokazują to sceny erotyczne-
wystylizowane i nienaturalne. Erotyka odbywa się tu poza ciałem,
seks nie tylko jest mechaniczny i przedmiotowy, ale pozbawiony
pożądania, rozkoszy, jest rytualny, na granicy perwersji.
Bohaterowie traktują seks jak coś, co ludzie robią, ale
niekoniecznie lubią. Dziwne relacje erotyczne Anny i Stevena
objawiają się w scenie, kiedy Anna leży przed nim nieruchomo, a
mąż masturbuje się. Z jednej strony Anna upozowana jest na postać
z obrazu, który wisi na ścianie, z drugiej wygląda jak ofiara
złożona na ołtarzu, wreszcie staje się pacjentką pod narkozą,
którą operuje mąż. Seksualność traktowana jest więc jak gra.
Bohaterowie nie mają świadomości swego ciała. Wszystko co
naturalne jest tłumione, stąd przyroda w filmie niemal się
nie objawia- psa nie słychać, kwiaty wyglądają jak sztuczne, a
przestrzeń jest wyprana z barw.
Sferą,
w której do głosu także dochodzi cielesność bohaterów
Lanthimosa jest przemoc. I bohaterowie jego ostatniego filmu skrywają
gwałtowne, najczęściej negatywne, emocje. W chwilach kryzysowych
ujawniaj niemiłą, ale jakże ludzką twarz, córka przeklina matkę,
matka uderza córkę, ojciec przyznaje się do perwersyjnego
zachowania z dzieciństwa. W ułamku sekundy objawia się ich
człowiecza natura, która natychmiast też znika. A właśnie
fizyczny ból, naturalna przemoc jawią się jako siła, która może
wybudzić bohaterów z letargu, zedrzeć im maski.Tu zresztą znów możemy odwołać się do tytułu. Artemida to w końcu bogini lasów, a grzechem Agamemnona było zabicie jelenia. Może to natura jest święta, a człowiek głęboko ją w sobie ukrył, zamknął w świecie rytuałów. Zapomniał po prostu żyć
Tym,
który pozwala im zerwać maskę kultury, który wprowadza do ich
uładzonego świata chaos i siłę materii, jest Martin. Już jego
wygląd buduje takie skojarzenia- to zwyczajny nastolatek z sąsiedztwa, brzydki, nieokrzesany, nieforemny, ale rzeczywisty. Jego sposób
bycia zgrzyta, jest nieprzewidywalny, nie wpisuje się w ustalone
ramy. Nie tylko wygląd, ale i zachowanie Martina kojarzy się z
ciałem. Nieprzypadkowo pokazywany jest przez pryzmat jedzenia. To
instynkt życia, przetrwania, energia, siła. Być może
nieprzypadkowe też są kolejne fazy klątwy- paraliż kończyn to
symboliczna atrofia, letarg, w której przecież tkwi rodzina, a brak
apetytu i płynąca z oczu krew to inne odmiany martwoty, pustki,
bezcielesności. To proces powolnego obumierania, utraty
cielesności, witalności. Ciekawa w tym kontekście wydaje się wizyta Anny u Martina. Chłopak siedzi obok niej ubrany w białą
koszulkę i bokserki i je spaghetti. Nic spektakularnego tutaj się
nie dzieje z wyjątkiem żółci makaronu i jaskrawej czerwieni sosu.
Sam proces jedzenia jest pokazany jako pochłanianie. Strona wizualna nadaje złowieszczy charakter opowieści chłopaka o swoim ojcu, a spaghetti nabiera charakteru niemal wulgarnego i przypomina
wnętrzności;objawia się jako symbol chaosu, brzydoty, ciała czy
krwi.
Martin staje się więc w filmie uosobieniem natury. Od początku nie tylko
stoi po jej stronie, ale też próbuje przekonać do niej Stevena.
Spotykają się w knajpie i rozmawiają o jedzeniu. Prosi go też o
pokazanie włosów pod pachami i stręczy Stevenowi swoją matkę,
która traktuje seks jak pochłanianie. Staje się przewodnikiem dla
jego dzieci. Nawet ulubiony film, na który zaprasza Stevena, jest
edukacyjną grą. Dzień świstaka to historia życia
zamkniętego w jednym dniu, który powtarza się bez końca.
Oczywista metafora egzystowania Murphych. Ale Dzień świstaka
to też historia mężczyzny, który weryfikuje swoją dotychczasową
postawę wobec życia i ludzi. Przechodzi metamorfozę, dojrzewa,
zwalczając w sobie narcyzm i egocentryzm. Ta wskazówka jednak nie
dociera do Stevena. Przebudzenie jest więc nagłe i gwałtowne, na
rodzinę spada plaga, ukazująca kruchość świata kultury, który w
obliczu praw natury obnaża swą jałowość i nieprawdziwość.
Paradoksalnie być może Martin przywraca ład temu światu- poprzez
wymierzenie kary.
A problem winy bez wątpienia istnieje. Najprościej chłopak mści się za śmierć ojca na stole operacyjnym. Być może Steven był pod wpływem alkoholu (jest to bardzo prawdopodobne), może to był błąd lekarski, ale niejasności i niedopowiedzenia nie pozwalają na rozstrzygające oceny. Być może nie było w tym żadnej winy Stevena. Ale niezależnie od tego kara jest okrutna. I tu dotykamy ważnego problemu filmu- sprawiedliwości. Możemy założyć, że jej nie ma. A może raczej, że jej działania nas przerastają i jej nie rozumiemy. W którymś momencie żona się pyta Martina, czy muszą płacić za błędy Stevena. Owszem tak - jeśli przyjmiemy perspektywę antycznego świata, gdzie rządzi fatum, okrutne i nieprzejednane. Klątwy mają tu moc sprawczą i niewiele mają wspólnego z litością czy współczuciem. Agamemnon musi poświęcić córkę za zabicie łani i nie ma tu miejsca na kompromisy. Ale odczytanie w duchu chrześcijańskim jest podobne - składanie ofiar (i to z dzieci) to przecież nie tylko pomysł starożytnych Greków.
Kara
- jeśli nawet nazbyt surowa- wydaje się od początku sprawiedliwa.
Dziwne relacje Stevena z nastolatkiem zdają się to potwierdzać.
Dopóki za spotkaniami stoi poczucie winy i emocjonalna rekompensata
za zabicie ojca (możemy tak założyć), wydaje się, że Steven
panuje nad sytuacją. Można by spróbować doszukiwać się w jego
działaniach szczerości i otwartości. Ale od początku mamy jednak
wątpliwości co do jego intencji.Czy
Steven za pomocą niezwykle kosztownego zegarka nie próbuje kupić
sobie spokój, nie chce ukryć tajemnicy, którą razem dzielą? Czy
pod maską grzeczności nie lekceważy chłopaka? Czy zwyczajnie nie
chce uciec od odpowiedzialności? Już w pierwszej scenie bohater po
skończonej operacji serca, wyrzuca lateksowe rękawiczki pełne krwi
do kosza- jakby pozbywał się dowodów zbrodni. Dodajmy do tego
bezosobową rozmowę o zegarkach tuż po operacji z kolegą
anestezjologiem czy przemówienie na uroczystej kolacji z dowcipem o
chirurgu, który nie przeżył pacjenta, aby zakiełkowało w nas
poczucie arogancji Stevena. Kolejne odsłony pogłębiają to
odczucie. Okłamuje swoich bliskich, selektywnie przekazuje
informacje, które uzna za stosowne, stara się sprawować kontrolę
nad każdym aspektem swojego życia, wreszcie fetyszyzuje moc nadaną
mu przez jego powołanie lekarskie. W jego mniemaniu chirurdzy są
jak bogowie i Steven gra Boga, jego ręce dają i zabierają życie.
Motyw pięknych rąk Stevena w filmie wraca kilkakrotnie. Pięknych,
czyli czystych, bo przecież jeśli umiera pacjent, to zawsze wina
anestezjologa. Pięknych, bo boskich, które czynią cuda. Ale też
pacjenci i ich serca jawią się jako element ofiary. W obiektywie
aparatu szpital momentami tworzy wizję współczesnej katedry -
przypominające nawy korytarze, strzeliste sufity, majestatyczność
przestrzeni i sakralne dźwięki tworzą sferę sacrum.
Poczucie
boskości prowadzi nas do pojęcia hybris. Steven musi zostać
ukarany za swoją pychę. Wiedza medyczna Stevena nie jest zbytnio
pomocna, gdy jego dzieci nagle zaczynają chorować. W kluczowym
momencie nie ma nic do powiedzenia i nic nie może zrobić.
Bezradność i małość człowieka w tym filmie ukazana jest
dobitnie i porażająco. Plastycznie podkreślają to czołgające się
sylwetki dzieci, wyglądające jak szmaciane laleczki. To zrzucenie
człowieka z piedestału, sprowadzenie go do pozycji horyzontalnej.
Pamiętajmy, iż pojedynki z bogami w mitologii zawsze kończyły się
klęska i okrutną karą. Ale dopóki relacje Stevena z Martinem
przypominają relacje ojciec- syn, grozy fatum nie wyczuwamy. Zresztą
można założyć, że Martin przechodzi metamorfozę. Na początku
jest dziwnym, ale sympatycznym nastolatkiem. Demon zemsty budzi się
w nim nagle. To tak jakby w Martina weszła obca siła, boska, i jego
ustami rzucała klątwę na bohatera. Od tego momentu człowiek staje
się bożą igraszką, zabawką, marionetką.
Brak
poczucia winy, zerwanie kontaktu z naturą, sztuczność i pustka
egzystencji, może ludzka pycha bohaterów, którzy chcą być jak
bogowie - wszystkie te możliwości wchodzą w rachubę. Ale tak czy
inaczej za wszystkim stoi jeden człowiek - Martin. Oczywiście jeśli
to człowiek. Kim jest więc Martin? W znakomitej, niesamowicie
wyrazistej interpretacji Barry'ego Keoghana to przede wszystkim ktoś
bardzo złożony. Z jednej strony jest normalnym chłopakiem, kimś,
z kim można nawiązać ciepłe relacje, z drugiej- groźnym,
złośliwym nastolatkiem, w innej jeszcze odsłonie aniołem zemsty i
śmierci. A przecież przypomina też Chrystusa, kiedy mocą słowa
unicestwia paraliż nóg, kiedy chce. Dziwnie bezbronny i
jednocześnie nieprzejednany jak nemezis. Zwyczajny i banalny, ale
też charyzmatyczny, mający moc przyciągania. Namacalny i
prawdziwy, a jednak świadomy swojego bezosobowego statusu narzędzia
przeznaczenia. Uprzejmy, współczujący, ale niewygodny w
kontaktach. Zranione dziecko, z którego bólem się identyfikujemy,
i obłąkaniec, który z niezwykłym spokojem wieszczy apokalipsę.
Częściowo bóg, częściowo demon. Aktorowi udaje się zachować tę
dwuznaczność do końca i trzymać nas w napięciu, nie pozwalając
jednocześnie na żadne rozstrzygnięcia.
Mściciel,
psychopata, posłaniec sił metafizycznych, fatum, kapryśne oblicze
Boga? Ale możliwe jest jeszcze inne odczytanie tej postaci.
Pamiętajmy, że Steven sam zaprasza zło do swojego domu. Może więc
nie jest to kara sił metafizycznych, a konkretne działania
destrukcyjne bohatera. Podświadomie lub nie Steven nawiązuje
dziwne relacje z Martinem. Jeśli nie poczucie winy go do tego pcha,
to może szukanie bliskości, poszukiwanie miłości. Martin jest
spontaniczny w swych reakcjach, potrafi się przytulić, przynieść
dzieciakom kiczowate prezenty, ofiarować proste emocje. Być może
właśnie dlatego Steven spotyka się z Martinem. Chaos, który
niesie za sobą młodzieniec, to być może próba wybudzenia się z
letargu, ożywieniem relacji rodzinnych. Drastyczne, bo okupione
śmiercią dziecka, ale pamiętajmy, że osiągnięcie katharsis
wymagało litości i trwogi. Potrzebny jest przelew krwi, aby
wstrząsnąć próżnią. Tu znów warto odwołać się historii
Agamemnona. Potrzebował Ifigenii, by zdobyć Troję. Ofiara nie
tylko miała przebłagać Artemidę, ale pozwolić mu płynąć dalej
i zdobyć nieśmiertelność.
U
Lanthimosa za wolność bohaterowie płacą dużą cenę. Ale jeśli
tak, to Martin staje się tworem samego Stevena. Taką sugestię
tworzy scena w piwnicy, kiedy to Martin najpierw gryzie Stevena, a
potem sam siebie. Tę autodestrukcję można odczytać jako biblijną
zasadę oko za oko, ale wydaję się, że chłopakowi chodziło o coś
innego. Informacja, że zabicie go unicestwi całą rodzinę, sugeruje
nierozerwalny związek Stevena i Martina, poczucie jakby byli jednością.
Kilkakrotnie
w filmie mamy wątpliwości co do istnienia nastolatka. Chłopak
pojawia się i znika w taki sposób jakby był duchem. Tę niejasność
ontologiczną wzmacnia sam słowami o metaforze,że wszystko jest tylko symbolem. Czy mówimy więc o
klątwie, czymś duchowym, czymś, co nie istnieje, czy też jest to
wszystko w umysłach bohaterów i jest czymś bardzo fizycznym, co
materializują ich myśli. Siła Martina tkwi w tym, że to rodzina
Murphych nadaje mu symboliczne znaczenie. Martin spełnia więc rolę,
która jest bardziej alegoryczna niż dosłowna, w opowieści, która
stopniowo staje się medytacją na temat niemożliwości
sprawiedliwości i pokuty- na temat człowieczeństwa.
Dużym
walorem Zabicia
świętego jelenia
jest
też ukazanie procesu degradacji psychicznej osób dramatu i
wzajemnego uprzedmiotowiania się w sytuacji bez wyjścia. Wizja
ludzkiej natury Lanthimosa jest ponura, jeśli nie powiedzieć
-przerażająca. Mąż
obróci się przeciwko żonie, bratu przeciwko siostrze, tak jakby
zdrada była tylko kolejnym wyborem stylu życia. Najbardziej
niepokojącym aspektem jest to, jak pragmatyczni są jego bohaterowie
w obliczu swojego nieszczęścia. Emocjonalność
zostaje wyparta przez racjonalne rozumowanie, co widać szczególnie,
kiedy dzieci zaczynają rywalizować o względy ojca. Banalnie-
oczywista walka o byt. Podobnie Anne, choć nie przechodzi przez
pierwsze dwa „etapy" klątwy, próbuje przekonać męża, że
zabicie jednego z dzieci byłoby najbardziej logiczną decyzją
(oferuje też seksualną usługę znajomemu w zamian za informację).
Poświęcenie swojej rodziny to najłatwiejszy sposób na rozwiązanie
problemu.
Lanthimos
podaje w wątpliwość ludzką moralność, negując jej
bezgraniczność. Człowiek, który staje przed wyborem, decydującym
o życiu drugiego człowieka, po kolei wyzbywa się wartości
uniemożliwiających mu jego dokonanie. To on przyjmuje tutaj rolę
oprawcy, tracąc człowieczeństwo. Ofiara musi zostać złożona,
trzeba poświęcić jednostkę, pierwotną wspólnotę dla większego
dobra. W obliczu ostatecznych wyborów można zastosować przemoc,
obudzić w sobie okrucieństwo, wyrzec się swojej rodziny, ale co
ważniejsze - zakwestionować samego siebie. W sytuacji bez wyjścia
po prostu ukazujemy swoją prawdziwie ludzką twarz, a że ona nam
się nie podoba, no cóż?
A
przecież reżyser stawia nas przed jeszcze jednym dylematem: kiedy
przeznaczenie i uwikłana w nie przepowiednia się dokonają, a
człowiek dokona wyboru, co dalej? Zakończenie filmu nam nie pomaga
odpowiedzieć jednoznacznie na to pytanie. Rodzina Murphych siedzi w
tym samym barze, w którym spotykali się Steven i Martin. Do baru
wchodzi chłopak. Bohaterowie zachowują się tak jakby się nie znali
albo udają, że się nie znają. Jednak Martin i córka Murphych
nawiązują kontakt wzrokowy. Dziewczyna w tym czasie konsumuje
frytki oblane dużą ilością keczupu, przypominając nam podobną
scenę z Martinem jedzącym spaghetti. Wreszcie rodzina wychodzi z
knajpy jak gdyby nigdy nic. Wydaje się, że dla rodziców nic się
nie zmieniło, ale kolejne pokolenie, w osobach Kim i Martina, podąży najprawdopodobniej
swoją ścieżką. Czerwony kolor, symbolika jedzenia i wreszcie
słowa piosenki Ellie Goulding „Burn”,wyśpiewane przez dziewczynę,
zapowiadają być może rewoltę. Jeśli tak, to pojawia się nadzieja. Ale równie
prawdopodobna jest interpretacja, iż prawdziwa apokalipsa dopiero
przed nami. W końcu w starożytnym micie poświęcenie Ifigenii
przyniosło wojnę trojańską - ówczesną wojnę światów, w
wyniku której Ilion zniknął z powierzchni ziemi i która
przypieczętowała ostateczny los Agamemnona, zabitego przez własną
żonę. Pozostaje wsłuchać się w słowa piosenki:
Nie musimy się niczego bać
Bo płonie w nas ogień
I spalimy nim cały świat
I będą nas widzieć nawet w kosmosie
Bo jesteśmy nadludźmi
Gdy gasną światła
Nie wiedząc, co się na nich czai
Nie musimy się niczego bać
Bo płonie w nas ogień
I spalimy nim cały świat
I będą nas widzieć nawet w kosmosie
Bo jesteśmy nadludźmi
Gdy gasną światła
Nie wiedząc, co się na nich czai
W
swoim najnowszym filmie Lanthimos stworzył napiętą, porywającą
opowieść o niesamowicie pesymistycznym spojrzeniu na ludzkość,
która jest godnym następcą jego wcześniejszych dzieł. Od strony
formalnej film to dzieło niemal perfekcyjne. Kidman i Farrell
zostali idealnie przez Lanthimosa wykorzystani. Pozbawieni
hollywoodzkich korzeni, oboje dostają wolność tworzenia czegoś
nowego. Farrell ponownie, jak w Lobster,
zanurza się w autystycznej
powściągliwości, a Kidman zachwyca mieszanką chłodu, dystynkcji
i nienaturalności. Jednak to Koeghan, w swym bezemocjonalnym
szaleństwie zmierzający ku upragnionej zemście, staje się
prawdziwą gwiazdą filmu. Młody aktor do końca nie pozwala
rozproszyć się napięciu i intryguje do ostatniej sekundy. Jego rola naprawdę budzi szacunek. Reżyser
znakomicie też wykorzystuje muzykę. Operowe wybuchy dźwięków,
bolesne syntezatory, dudniące, złowieszcze perkusje, powtarzający
się niesamowity gwizd tworzą swoisty jazgot. Muzyka buduje uczucie
dyskomfortu, ekspresja dźwięków atakuje nasze zmysły. Pęknięty
ton, złowrogi i skrzeczący, oszałamia i przeraża.
To wszystko
plus świetny scenariusz i znakomite zdjęcia tworzą dzieło
hybrydowe, nieoczywiste. Zabicie
świętego jelenia jest
jednocześnie przerażające i zabawne. Komedia przeistacza się w
dramat, który przekształca się w pełnowymiarowy horror
psychologiczny, a wszystko to zmierza w stronę makabreski. Ale
batalia między lodowatą ironią a pełnokrwistym horrorem pozostaje
nierozstrzygnięta. Czego tu nie mamy - teatr absurdu, surrealizm,
patos, okrucieństwo, gotycyzm, ironię, a jednocześnie grecki
twórca wszystko bezwzględnie kontroluje i tworzy strukturę
domkniętą. W całym filmie wzniosłość miesza się z banałem (w
tym samym czasie postacie walczą o życie, słuchają muzyki z
odtwarzacza i jedzą frytki polane keczupem)a to,co współczesne, z
tym, co starożytne. Reżyser płynnie przechodzi między tymi
emocjonalnymi skrajnościami.
Oglądając
film czujemy zdezorientowanie i przerażenie, a wykreowana duszna
atmosfera przygniata nas. Oglądanie tego filmu boli, a jednocześnie
nie możemy oderwać wzroku od ekranu. Zabicie świętego jelenia
zarówno nas torturuje, jak i pozostawia na obrzeżach historii,
wychładza nasze emocje. Już dawno nie widziałem filmu, który
stworzył tak sugestywną, pełną napięcia, fizycznie
przytłaczająca atmosferę. Lanthimos wielokrotnie przekracza nasze
granice - i te wizualne, i te psychiczne. To nie jest kino dla
wszystkich, ale to kino wybitne.
T.M.
T.M.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz