poniedziałek, 22 stycznia 2018


                                                 DZIKIE RÓŻE


NIEMY KRZYK
Najnowszy obraz Anny Jadowskiej określa pierwsza scena. Obszar szpitala, gdzie rozpoczyna się film, zostaje mocno zawężony do korytarza, tworząc przestrzeń zamkniętą i w zasadzie klaustrofobiczną. Uwagę kamery pochłania niemal całkowicie twarz Ewy, głównej bohaterki granej przez Martę Nieradkiewicz. Obok Ewy siedzi jakaś kobieta, ale jej sylwetka jest ścięta, pozbawiona twarzy. Pozostaje anonimową figurą, którą określa płacz. Głośny, intensywny szloch kontrastuje z twarzą bohaterki, która jest niemal nieruchoma. Niemal, bo choć aktorka pozbawia swoją postać ekspresji, nadaje jej wewnętrzny ładunek emocjonalny. Oblicze bohaterki wcale nie jest puste, intuicyjnie wyczuwamy, iż bohaterką miotają bardzo silne uczucia, które jednak długo pozostają tajemnicą. Napięcie w tej scenie wynika z dysonansu między introwertyczną twarzą Ewy a płaczem sąsiadki. Nieprzystawalność tych elementów budzi niepewność widza, ale konstruuje też swoistą zagadkę. Co ciekawe w scenie tej w zasadzie nic się nie dzieje, ale w wymiarze psychologicznym dzieje się dużo.

I tak jest już do końca filmu. Jadowska zresztą nie ułatwia nam zadania. Co prawda dość szybko pojawiają się komponenty, z których możemy sobie zbudować historię i portret kobiety. Mąż za granicą, niedokończony dom, dwójka dzieci, z którymi z trudem sobie radzi, matka, która nad nią czuwa, romans z nieletnim chłopakiem i jeszcze przygotowania do komunii. Ale to nie wydarzenia tworzą film, ale emocje, stany, myśli. Ewa jednak jest cicha- w sensie dosłownym i przenośnym. Ucieka od słów, deklaracji, konkretów. Trudno dotrzeć do bohaterki. Wycofana, stonowana, bierna, zbyt grzeczna, łatwo ulegająca innym. Niełatwo jest poznać bohaterkę, niełatwo jest też polubić. Brak charyzmy i bezwolność z jednej strony, z drugiej - niedojrzały związek z nieletnim chłopakiem i podporządkowanie się matce. Jej działania mają charakter destrukcyjny, ale ale inaczej nie potrafi wyrwać się z ram, które stworzyła jej matka, otoczenie.


Ale od początku jest w niej opór. Na początku to taki opór kamienia, bezwładny, toporny, naznaczony instynktem i naturalnym prawem ciążenia. Tak wyraża się jednak jej bunt. Choć nie krzyczy, nie protestuje, to jednocześnie nie otwiera drzwi przyjaciółce, która chce jej pomóc, nie wyjeżdża po męża, kiedy ten wraca z zagranicy. Nie udaje szczęśliwej, wyłamuje się z oczekiwanych zachowań. Jest bliska depresji, ale jej nie ulega, wyłamuje się z konwenansu i stereotypowych ról. Rodzi się w niej wewnętrzny krzyk, który czasem daje ujście w krótkich zwarciach gniewu. Widać, że ta dziewczyna się przełamuje, że chce się obudzić z letargu.

Nie jest to łatwe choćby ze względu na środowisko, w którym funkcjonuje. To świat małej wioski, który Jadowska przedstawia bardzo ciekawie. Nie ulega pokusie idealizacji, choć tworzy ten świat na bazie wspomnień z dzieciństwa. Nie tworzy też opresyjnej rzeczywistości, obarczonej karykaturą. Dominuje realizm. Stąd mamy świat hermetyczny - tu trudno coś ukryć, tu nie ma miejsca na intymność, na wolność, na bycie sobą. To rzeczywistość mocno wpychająca w schematy, szczególnie kobiety, które tkwią na posterunku, nie zawodzą i ze wszystkim sobie radzą. Wierne żony, opiekuńcze matki, szanowane kobiety, grzeczne córki. Wieś w filmie jest patriarchalna, konserwatywna, zakłamana, ale pokazane jest to w sposób nienachalny. Można było wątpić w potrzebę wpisania w film wątku komunii, ale spełnia on właśnie dość ważną rolę w budowaniu obrazu tej społeczności. Reżyserka ucieka od groteski czy satyry, pokazuje za to tradycyjną religijność, skostniały i zhierarchizowany świat, wpisany w schematy, z jasno określonymi rolami, Tu nie ma miejsca na wątpliwości, na dylematy czy nieszablonowość. To środowisko opresyjne, nawet wbrew swoim intencjom. Trafnie ukazuje to przypadek jej przyjaciółki, która chce dobrze i próbuje pomóc Ewie, ale nie potrafi. Zbyt wąskie horyzonty, uproszczona wizja świata, atroficzna emocjonalność sprawiają, iż nie jest w stanie jej zrozumieć. Ten świat bohaterce niewiele może zaproponować. Buduje tradycyjne role i tradycyjny ogląd świata, piętnuje i obarcza bagażem winy. Ewa się dusi, czuje się stłamszona, zagubiona, niezintegrowana z otaczającą rzeczywistością.


Obrazuje to chociażby przestrzeń domu. Przestronny, pusty, niezagospodarowany, paradoksalnie wpisuje bohaterkę w przestrzeń klaustrofobiczną. Bardziej się ona błąka niż mieszka. Widzimy, że to nie jest jej świat - nie obłaskawia go , nie ujarzmia, nie nadaje swego charakteru. To złota klatka, która nawet nie jest złota; i nigdy nie będzie. Zagubione zabawki na stercie piachu przed domem uzmysławiają prowizoryczność, chaos, bałagan. Tu nic nie jest na swoim miejscu, tu nic nie jest dokończone - i dokończone nie zostanie. Ponadto przestrzeń wokół domu określa pustka, tak jakby budynek był zawieszony w próżni. W prosty sposób, za pomocą motywu domu, reżyserka buduje obraz związku, który jest atroficzny. Chylę jednak czoła przed Jadowską, że nie skonstruowała małżeńskiego obrazu w sposób jednostronny i tendencyjny. Wcale nie jest oczywiste, że miłość się wypaliła i że pary nic nie łączy. Niedomówienia zostawiają wiele pustych miejsc. Trudno też się zgodzić, że Żurawski buduje swoją postać męża w oparciu o patriarchalną przemoc. Jadowska, bynajmniej go nie usprawiedliwiając, pokazuje jako ofiarę. Jest w całej tej sytuacji tak samo bezradny i zagubiony jak żona. Łzy w oczach w sytuacji, kiedy dochodzą go plotki o romansie Ewy, świadczą o pewnej wrażliwości i jednocześnie niemocy. Nawet agresywna pewność siebie, która się pojawia w słowach i czynach, świadczą o jego słabości. W takich momentach wygląda bardziej na rozkapryszone dziecko, jak wtedy kiedy po powrocie domaga się erotycznej czułości. Odmowa owocuje obrażeniem i odejściem. Jego też ogranicza, zniewala rola męża, mężczyzny. Zarobić, zbudować dom, spłodzić dzieci, stworzyć poczucie finansowej stabilizacji. I być może większość kobiet we wsi zazdrości Ewie, być może to są cechy godne pochwały, ale problem polega na tym, że Ewa potrzebuje czegoś innego. Jego świat to świat męskich rozrywek, męskich pogaduszek, męskich postaw. Nie tyle nie chce, co nie potrafi on zbliżyć się do żony.

Bohaterka, samotna, wyobcowana, niepotrafiąca być w związku z drugim człowiekiem, męczy się więć w małżeństwie, domu, wiosce. Jej wrażliwość w tej przestrzeni jest słabością. Nie potrafi nazwać swych uczuć, więc milczy, tłamsi je w sobie, ucieka. Oddycha dopiero na plantacji dzikich róż. To kolejny świetnie poprowadzony pomysł reżyserki, który także został zaczerpnięty z biografii Jadowskiej. Oryginalny i zaskakujący. Już oglądając plakat, miałem wrażenie obcowania z kinem południowoamerykańskim, pejzażem zaczerpniętym z konwencji realizmu magicznego. Albo żywcem wziętym z wiersza Leśmiana W malinowym chruśniaku, tylko zamiast owoców tutaj pojawiają się kwiaty. To natura magiczna, kobieca - zmysłowa i tajemnicza. Tu czas płynie inaczej, tu bohaterka wydaje się być sobą, tu może się zapodziać i zniknąć. I tu być może dochodziło do spotkań z nastoletnim kochankiem. Ale u Jadowskiej to jednak świat zwodniczy, niebezpieczny, dziki. Niebezpieczny, bo w kluczowym momencie „połyka” małego Jasia. Natura staje się źródłem dramatu, ale pozwala też bohaterce spojrzeć w lustro, odnaleźć siebie. Nie lepszą czy gorszą - ale prawdziwszą. To w jakiś sposób dziewicza siła, która ujawnia pierwotne emocje, które tkwią w Ewie, pozwalają jej przełamać bariery. Jakby symbolicznie złożyła ofiarę w postaci dziecka. Poszukiwania w którymś momencie stają się poszukiwaniem samej siebie. To wtedy rzuca mężowi kilkakrotnie bolesne, intensywne, żałosne : ale Cię tu nie ma. Żal, pretensja, smutek, oskarżenie, okrzyk bólu- a może wszystko naraz. To wtedy też przedziera się nocą sama przez gąszcz lasu i jest w tej scenie nie tylko dramat kobiety, ale też symboliczna podróż w głąb siebie. Wreszcie, kiedy wszyscy świętują odnalezienie chłopca, ona idzie spotkać się z kochankiem.



.
Ale w finale zostaje sama- obaj „mężczyźni” zawodzą. Cały czas jakby stali z boku, zbyt skupieni na sobie, sformatowani przez tę rzeczywistość. Pozbawiona wsparcia męskiego, bohaterka ma poczucie ogromnej samotności. Ale jednak nie do końca jest sama. Postać Ewy jest rozpisana jakby na trzy role. Przegląda się jak w lustrze zarówno w swojej matce, jak i córce. Odbicia, choć prowadzone równolegle, podążają w zupełnie przeciwnych kierunkach.

Matka, naznaczona brakiem mężczyzny, samotna i gorzko doświadczona, chce uchronić córkę przed własnym losem. Chce dać jej szczęście, zadbać o jej przyszłość. W dobrej wierze podejmuje decyzje w imieniu Ewy, stara się pomóc jej dźwigać życiowy ciężar. Jest apodyktyczna, mało subtelna, opryskliwa, ale próbuje działać. Staje po stronie rytuałów, po stronie konwenansów, ale tylko taką drogę zna, wie, że inaczej być nie może, że trzeba zaakceptować swój los, pójść na kompromis. Proponuje więc uległość, zaniechanie, zapomnienie, wizję związku posklejanego usłużnością żony. Matka w wykonaniu Haliny Rasiakówny nie jest przedstawiona karykaturalnie, ona też żyje w swoistej matni, jest ofiarą naznaczoną przeszłością. Ale tak czy inaczej staje się strażniczką harmonii i porządku, a Ewa ma dosyć udawania, dosyć życia w świecie pogrążonym w uprzedzeniach, fałszywym moralnie. 
 
Stąd to córka Marysia staje się jej bliższa. Dziewczynka to zupełnie inna osobowość - niepokorna, buntownicza, ekspresywna i gwałtowna. Ujawnia wszystkie swoje emocje, choć często ich nie rozumie. Ale próbuje je nazwać i to w sposób hiperboliczny i ekstatyczny. Krzyczy, tupie, obraża się, wymusza, atakuje - po prostu walczy. A walczy o uwagę, o wolność, o miłość. Jest w niej dużo pasji i gniewu. Nie daje się stłamsić ani babce, z którą nieustannie się ściera, ani ojcu, ani otoczeniu. Jej agresja jest odbiciem tego, co się dzieje w domu-braku ojca, pasywności matki, dominacji babki. Miota się, czuje się samotna i oszukana, więc krzyczy, szuka sobie miejsca. Buntuje się. 

Być może to właśnie córka będzie pierwszym pokoleniem, które może mieć narzędzia, by protestować, próbować wyrażać siebie, po prostu kreować swoje życie. Takie założenia były twórców filmu i to się udało. Postawę buntowniczą szczególnie widać w stosunku dziewczynki do komunii. Dla tak młodej istoty sakrament ten jest niezrozumiały - szczególnie spowiedź staje się dużym wyzwaniem emocjonalnym i psychicznym. Próba rozmowy z księdzem, która nie jest tylko wyklepaniem oczekiwanej formułki, kończy się porażką. Katharsis dziewczynki, kiedy mówi o nienawiści do rodziców, zostaje zbagatelizowane. Instytucja Kościoła całkowicie w tej historii zawodzi. Choć ukazana marginalnie i bez jadowitości idealnie wpisuje się w schematyczność wiejskiego świata. Sakrament komunii w kulturze chrześcijańskiej jest czasem inicjacji, wyjścia z okresu dzieciństwa. Ale zamiast tajemnicy, mądrości dorosłych, odpowiedzialności księdza w przeprowadzeniu przez tę trudna drogę, mamy tylko pusty rytuał, który - jak mówi sama Jadowska- wtłacza kobiety w schematy, formatuje, podporządkowuje, pozbawia indywidualności. To forma łamania osobowości i wolności. Stąd opór i niechęć podporządkowania się dziewczynki.I kiedy wszyscy grają w teatrzyku zwanym komunią, ona jako jedyna rozsadza, intuicyjnie, sztuczność tego obrządku. Spotyka ją jednak ze wszystkich stron ignorancja, obojętność i milczenie. Nikt nie chce jej wysłuchać, nikt nie chce rozmawiać, bagatelizując jej uczucia. Zostaje sama ze swoimi emocjami. Nawet Ewa długo nie dostrzega, że pod wybuchami gniewu kryje się miłość, tkwi głęboka wieź z matką. Dziewczynka intuicyjnie rozróżnia już świat męski i żeński i intuicyjnie czuje cierpienie matki. I to właśnie Marysia dzięki emocjonalnej mądrości, hardości, wojowniczej naturze ma szansę w przyszłości być zintegrowana ze światem swoich uczuć, umieć wyrażać swoje potrzeby. I to ona - przewrotnie - staje się inspiracją dla matki.

 
To nie jest film prosty - przygnębia, nie nawiązuje łatwego kontaktu z widzem, nie buduje łatwych relacji z bohaterką. Jak mówiła sama reżyserka, chciała sprowadzić jej życie do mikroelementów, do drobnych rzeczy, bardzo delikatnych emocji. Wszystkiego, co dzieje się pod powierzchnią wydarzeń. I to się udało. Tutaj prawie nikt nie wyraża tego, co czuje, co myśli, dlatego słowa są tak ważne. A to współgra bardzo dobrze z wizualną stroną filmu. Chłodna, ascetyczna, korespondująca ze stanem emocjonalnym bohaterki, a jednocześnie dość plastyczna, momentami nieco oniryczna, bardziej w zgodzie z dziecięcym punktem widzenia.

Docenić należy brak jednoznacznych ocen, twórcy nie szukają łatwej winy, nie oskarżają. W filmie nie ma raczej złych bohaterów, tu są jedynie przegrani. Wszyscy są samotni bardziej lub mniej, a Jadowska czule i intymnie portretuje ich zagubienie, strach, niemoc. Oczywiście na plan pierwszy wysunięta jest Ewa w świetnej interpretacji Marty Nieradkiewicz. To jedna z ciekawszych kobiecych ról w polskim kinie ostatnich lat. Jej postać nie zdobywa sobie łatwo naszej sympatii, może budzić współczucie i irytację, podziw i odrzucenie. A niemal nieruchoma twarz aktorki nie pozwala nam jednoznacznie określać jej emocji, odczytać jej myśli. Finał też nie krzepi, być może to dopiero początek tragicznej historii, ale proces przemiany się dokonał. Bohaterka zawieszona między córką a matką, mężem a kochankiem, między być czy mieć, w końcu dokonuje wyboru. Nie godzi się na porzucenie samej siebie. Przezroczysta na początku, bez osobowości, w finale przestaje uciekać, postanawia zmierzyć się ze sobą, nawet za cenę przegranej. Widzimy Ewę świadomą i dojrzałą w tym znaczeniu, iż  przestaje spełniać oczekiwania otoczenia, odzyskuje głos wewnętrzny, odzyskuje siebie. Uświadamia sobie, że musi iść swoją drogą. 
 
Dzikie róże to kino głęboko intymne, otwarte na emocje. Uwodzą prawdą i emocjonalną intensywnością, pozostają blisko człowieka.

T.M.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz