piątek, 2 lutego 2018


                                            FLORIDA  PROJECT





PROJEKT: DZIECIŃSTWO

Sean Baker to na pewno nazwisko, które warto zapamiętać. Siłą jego filmów jest szczerość, empatia i wyobraźnia. Twórca Mandarynki zabiera nas do światów, które niewielu z nas zna, i oddaje głos ich mieszkańcom. Ma wyjątkowy talent do odnajdywania piękna w pozbawionych praw outsiderach, żyjących na najniższym szczeblu amerykańskiego społeczeństwa, z całą jego niewinnością i zepsuciem.

Podobnie jak w swoim poprzednim filmie również w Florida Project stworzył żywy portret życia na przedmieściach Ameryki, tym razem położonych wokół tanich moteli na obrzeżach Centralnego Parku w Orlando. W 1966 roku, na krótko przed śmiercią, Walt Disney stworzył dokument przedstawiający jego wizję "Projektu na Florydzie", utopijną społeczność, która może wyleczyć choroby współczesnego miasta. Disney wyobrażał sobie miasto bez slumsów i gett. Teraz, pół wieku później, miejsce jego idyllicznej metropolii zajmują właśnie tandetne hoteliki, gdzie życiowi rozbitkowie wynajmują pokoje za 38 dolarów. Motele te stały się ostatnim schronieniem dla wykolejeńców społecznych zanim ci wylądują na ulicy lub w schronisku. Technicznie są bezdomni, ponieważ płacą co tydzień, więc nie mają stałego miejsca zamieszkania. Ideał, który założył sobie Disney, sięgnął więc bruku.


Baker umiejscowił akcję właśnie w Orlando, w rozległym, trzypiętrowym motelu o jasnych, purpurowych fasadach, z bajkowymi dodatkami i o wdzięcznej nazwie Magiczny Zamek. I nie opuszczamy tego świata od pierwszego do ostatniego ujęcia. A pierwsze sceny od razu wciągają nas i zakorzeniają w tej rzeczywistości, jednocześnie tworząc nastrój filmu. Widzimy biegnącego chłopaka, który krzyczy "Świeżość przyszłości!" ( hasło wzięte prawdopodobnie z bilbordów, ale mające tu znaczenie metaforyczne), a dwójka rówieśników mu odpowiada krzykiem. Zabawa, ruch, hałas, solidarność, no i radość- spontaniczna i naturalna. Tak jak naturalna jest kolejna czynność tej trójki -plucie na samochody. Beztroska miesza się tu z bezczelnością. Sceny te wprowadzą też wyrazisty kontrast między światem dzieci i dorosłych, których określa znużenie, pustka czy bierność.

Ale oko reżysera skupia się na świecie dzieciaków. Kamera musi za nimi nadążać, za ich energią i młodością. Biorą świat garściami i mimo ograniczonej przestrzeni, wydają się być odkrywcami nowych światów i nowych smaków. Branża otaczająca park tematyczny - duże fast foody, sklepy dyskontowe i sklepy z pamiątkami - staje się ich placem zabaw, a okres uciążliwych upałów radosnym czasem beztroski i wolności. Ich rzeczywistość to wyprawy po lody, gofrowe obiady, kąpiele w basenie, wycieczki po opuszczonych domach.

Grupce tej przewodzi Moonee. To ona jest księżniczką w Magicznym Zamku i to ona włada dziecięcą grupą. Ale jest też naszą przewodniczką po tym świecie. Najcenniejszym pomysłem Bakera było przyjęcie perspektywy dziecka, co wcale nie jest takie oczywiste i łatwe. Dzięki temu podróżujemy przez codzienne życie z szeroko otwartymi oczami. A Monnee jest dzieckiem wyjątkowo ciekawym i barwnym. Żyje sama z matką, ale mimo iż rodzicielka jest bezrobotna, czas dziewczynka organizuje sobie całkowicie sama. Jest rezolutna i pomysłowa. Zadziorna i buntownicza. Powiedzieć, że ma charyzmę, to użyć eufemizmu. Jest jak kula energii, żywiołowa i spontaniczna. Nawet kiedy siedzi i niby nic nie robi, widzimy jak wewnętrznie rozpiera ją chęć działania. Ma w sobie naturalną swobodę i świadomość przekraczania granic. Potrafi być bezczelna i pewna siebie, ale nie ma w niej złośliwości. Potraktowanie jej jednak jako zaradnego i sprytnego dzieciaka byłoby dużym uproszczeniem. Obdarzona cechami przywódczymi, siłą charakteru i otwartością na doznania staje się ucieleśnieniem współczesnego Odyseusza. Jak antyczny bohater jest ciekawa świata, żądna przygód, pomysłowa, odważna, jeśli nie powiedzieć brawurowa. Lubi przekraczać granice, jak wtedy, kiedy wchodzi do pokoju, do którego nie wolno wchodzić i wyłącza prąd w całym motelu. W tym jednak nie ma dziecięcej złośliwości czy niefrasobliwości, a empiryczne sprawdzenie skutków własnego działania, po prostu chęć zobaczenia, co się stanie. 



Nawet banalne plucie na samochody to rodzaj pojedynku i sprawdzenie swoich umiejętności. Co ciekawe, zmywanie śliny z samochodów- w formie kary- jest taką samą zabawą jak wcześniejsze plucie. Kara zostaje zamieniona w nagrodę. Takie proste, a takie genialne. A Moonee wciąga jeszcze w sprzątanie wnuczkę właścicielki zanieczyszczonego samochodu. Tak rodzi się przyjaźń między nią a Jancey. Ale Moonee robi coś jeszcze ważniejszego - przełamuje schematy, zaciera granicę między winą i karą, między obowiązkiem a przyjemnością, wyłamuje się ze stereotypowego i jednoznacznego postrzegania rzeczywistości. Każda czynność wydaje się świadomym działaniem, a nie tylko bezmyślnym zabijaniem nudy, to już rodzaj filozofii życiowej.

Zdaje się znać ten świat od podszewki (poznała każdego mieszkańca motelu ), a jednak wciąż go odkrywa na nowo, penetruje, smakuje. Tworzy też niesamowicie silną grupę, skonsolidowaną nie tylko wspólnym lokum, a czystą przyjaźnią. Kreuje minispołeczeństwo, w którym nie ma zawiści, pazerności, egoizmu. Jednym z najbardziej ujmujących obrazów jest scena dzielenia się lodami, gdzie ostatni kawałek należy się nowej osobie w grupie. Jakie to dalekie od naszego świata. Tu nie liczy się pragmatyzm, materializm, ale bycie ze sobą i dobra zabawa. Takiej wspólnoty i więzi międzyludzkich możemy tylko pozazdrościć.

Baker obrazuje dzieciństwo więc w taki sposób, że zaczynamy czuć niepokój. Po prostu pojawia się świadomość, że świat, który -podkreślmy to- tworzy Moonee, jest lepszy, równiejszy, ciekawszy. Największą wartością  bohaterki - obok empatii - jest kreatywność. Jej dzieciństwo ma smak, zapach, dźwięk. Dziewczynka umie dostrzec piękno tam, gdzie inni widza banalną codzienność, w jej przestrzeni deszcz potrafi mieć znamiona dramatu, a tęcza staje się fascynującym wydarzeniem, jeśli nie nawet  metafizycznym doznaniem. Stąd Moonee nigdy się nie nudzi, wciąż jest w ruchu, z dala od telewizora i iPada, które funkcjonują w jej świecie, ale przegrywają z chaszczami, pustymi budynkami, wyprawami po lody. Jedzenie lodów czy gofrów to zresztą swoisty rytuał, bohaterka potrafi celebrować najprostsze czynności. Stąd piękno jej świata i radość z codzienności. Pogoda ducha ją rozsadza, nigdy się nie smuci, nie marudzi, w zasadzie nie narzeka. Z uśmiechem na twarzy przeskakuje kolejne przeszkody. Jej pomysłowość, rezolutność imponują, nadają jej egzystencji niemal wymiar artystyczny.

Dzieciństwo u Bakera to oszałamiający powiew świeżego powietrza. To ustawiczne poczucie przygody, to otwarcie się na wszelkie możliwe niespodzianki. Każdy dzień oferuje nowe i nieograniczone możliwości.Tak jak w twórczości Brunona Schulza- to epoka, która zapewnia człowiekowi niezawisłość od czasu i autentyczność przeżyć. To transcendentny moment, w którym niemal wszystko, co napotkasz - pole chwastów, opuszczony dom-jest zabarwione cudownością.
 
Takiej konstrukcji dzieciństwa odpowiada sposób obrazowania. Film narracyjnie jest ubogi, historia to ciąg epizodów- często powtarzających się sekwencji- które tworzą impresjonistyczny obraz dzieciństwa. Film zwraca uwagę na drobne szczegóły, które nasiąknięte są energią i emocjami. Szerokoekranowe efekty wizualne uchwycone w kadrze 35 mm, obok pełnych osobowości zbliżeń, oddają poczucie młodzieńczej przygody. Czyste wyraziste obrazy, piękne i jasne kolory, intensywne jak lody, sugerują, że okolice Magicznego Zamku dla dzieci są czymś więcej niż życiem. Operator Alexis Zabe używa długich ujęć, które śledzą dzieciaki i dają wrażenie, że dla Moonee ta ograniczona przestrzeń jest duża i otwarta, zamienia się w bujny, tropikalny, oślepiający barwami świat. Pamiętajmy, iż twórcy wybrali perspektywę dziecka, więc rzeczywistość musi być intensywna, ekstatyczna i głośna. 
 

Nie wydaje się jednak - jak wiele recenzji sugeruje- że za taką konstrukcją dzieciństwa stoi tylko beztroska, że bohaterka nie zdaje sobie sprawy z położenia, w jakim się znajduje, że nie widzi ani biedy, ani nie boi się konsekwencji takiego stylu życia. Jest zbyt mądrą dziewczynką, która być może wiele nie rozumie z tego, co się dzieje, ale intuicyjnie czuje. Pod promienną niewinnością Moonee wyczuwamy ukryte pokłady melancholii, jakby częściowo zdawała sobie sprawę z okrutnych prawd ujawniających się poza jej polem widzenia. W jednej ze scen, kiedy ogląda film, Moonee mruczy: "Zawsze potrafię powiedzieć, kiedy dorośli zaczynają płakać. I rzeczywiście potrafi. Również sceny kąpieli, które nakładają się czasowo na akty kupczenia własnym ciałem przez jej matkę, sugerują nie tyle beztroską zabawę, a świadome odgradzanie się od brudu i brzydoty świata ludzi dorosłych. Ona wie więcej niż większość dorosłych wokół niej. Baker nie stroni więc od ciemniejszej strony życia swojej bohaterki. Reżyser wkracza w mroczny podtekst tego mikrokosmosu, ukazując, co się dzieje, gdy dzieci zostają wrzucone w lśniący świat fałszywych obietnic.

Te gorzko-słodkie dzieciństwo bez wątpienia kreuj związek Moonee z matką. Halley to kolejny ciekawy portret filmowy. Wybrana na Instagramie Bria Vinaite zlewa się z rolą. Niedojrzała, nieodpowiedzialna, wulgarna kobieta dla swojej córki jest co najwyżej starszą siostrą. Momentami ich zachowanie niewiele się różni, ale to, co u sześciolatki jest urokliwe i zabawne, u dorosłej kobiety- infantylne i denerwujące. Jej porywczość, prostactwo, amoralność budzą sprzeciw u widza, ale Baker jest miłosierny dla bohaterki. Choć Halley brakuje ambicji, reżyser pokazuje jej pomysłowość w zarabianiu pieniędzy poprzez sprzedaż perfum, dostrzega trudność wychowania dzieciaka, pokazuje, że to odpowiedzialność za córkę zmusza kobietę do desperackich działań. Nie można powiedzieć, że nie próbuje znaleźć pracy, że nie walczy o byt, że nie ma w sobie determinacji i woli. Przede wszystkim jednak najtrudniej zdyskredytować ją jako matkę. Czujemy silną więź między nimi, którą tworzy po prostu uczucie miłości. Halley pozostawia córce dużo wolności, przestrzeni, nawet jeśli za tym kryją się egoistyczne pobudki. Łatwo zamknąć dzieciaka w pokoju przed telewizorem, żeby mieć święty spokój. Ona pozwala córce się wyszaleć, daje możliwość peregrynacji i zabawy. Oczywiście Halley ma szczęście, że dziewczynka potrafi z reguły dobrze wykorzystać czas i otrzymaną wolność, ale nie zmienia to faktu, że pozwala córce przeżyć dzieciństwo. Na swój sposób ją też chroni, utrzymując w stanie niewiedzy, przykrywając trudną sytuację materialną śmiechem i krzykiem. Daleka jest od depresji, na którą większość w tej sytuacji by sobie pozwoliła. To ona nadaje też córce rys indywidualizmu i buntowniczą naturę.

Nie stanowi pozytywnego wzorca dla córki, ale stara się. A nawet więcej- nie jest pozbawiona poczucia odpowiedzialności moralnej. Tkwi w niej swoista wrażliwość na dzieci ( może dlatego że sama jest dużym dzieckiem), jak w jednej z najbardziej ciepłych scen filmu. Zabiera córkę i jej przyjaciółkę stopem na bagnistą łąkę, gdzie prezentem dla Jancey- obok ciastek- jest pokaz fajerwerków. Urzeka duża intymność tego obrazu. W końcu w finale stać ją na matczyną dojrzałość. Wreszcie uświadamia sobie nieuchronność losu i w ramach pożegnania zabiera Moonee do normalnej restauracji na normalne jedzenie. Zamiast pozy mamy napięcie, które wybucha podczas zabierania Mooneee przez służby socjalne. Gniew nie jest już pustym, teatralnym gestem, na który sobie wcześniej pozwalała - to swoista forma rozpaczy. Halley w koncepcji reżyserskiej jest więc postacią, o której nie możemy przestać myśleć, ponieważ nie możemy dojść do rozstrzygniętej opinii na temat jej oceny.



Ta dwójka ma jeszcze dopełnienie w trzeciej postaci, Bobbym, który jest menadżerem motelu i cichym bohaterem filmu. Gra go Willem Defoe, chyba w swojej najlepszej roli od czasu Plutonu. Ten charyzmatyczny aktor, o bardzo wyrazistej twarzy, grający często fizycznie i ekspresyjnie, stworzył postać bardzo stonowaną, zwyczajną i bardzo prawdziwą. Siła jego kreacji tkwi w tym, że choć jest zawodowcem, nie odróżnia się od naturszczyków, jest autentyczny. Z jednej strony jego postać współtworzy magiczne królestwo na granicy ubóstwa z Walt Disney World. Baker pokazuje, jak trudne jest tu życie dorosłych. Nieustannie nękany niekończącymi się wymaganiami klientów, sfrustrowany ich wybrykami i problemami finansowymi, świadomy zobowiązań, jakie ma przed szefem, żyje tylko pracą, całkowicie pozbawiony życia rodzinnego. Ale realizm nie przesłania pewnej metaforyki tej postaci. Symbolicznie jest strażnikiem zamku, dobrym duchem, opiekunem tego miejsca, gwarantem ładu. Pracowity, cierpliwy, wyrozumiały i stanowczy, jednocześnie nigdy nie lekceważy faktu, że Hailey i Moonee bez jego pomocy będą bezdomni. Powiem szczerze, że już dawno nie spotkałem tak pozytywnej postaci w filmie. Co ciekawe Defoe zbudował tę postać bez jakiejkolwiek historii. Nic o nim nie wiemy, nie mamy możliwości wejść w jego motywy czy myśli, nie widzimy go też poza rzeczywistością motelu. Po prostu jest. I w tym tkwi siła Bobby'ego. Jest takim złotym środkiem. Jako menadżer jest konsekwentny i zasadniczy. Pilnuje porządku i broni ustalonych granic- potrafi być nieustępliwy i wymagający. Broni wartości dzisiaj już zamierających- rzetelności, uczciwości, pracowitości, świadomego wypełnianie zadań. A jednocześnie brak w nim służalczości i konformistycznych zachowań. Ma swój system prostych wartości, jest dobrym obserwatorem i empatycznym człowiekiem. „Rządzi” motelem czasem surowo, ale mądrze i sprawiedliwie. Zna życie i ludzi i czasem tą mądrością się dzieli, ale daleko mu do moralistów, nauczycieli, kaznodziei. Po prostu jest i roztacza nad mieszkańcami ojcowską opiekę. Halley nie odpuszcza, dyscyplinuje ją, ale kiedy trzeba - jest otwarty na jej potrzeby.

Jak pisałem - Bobby nie funkcjonuje poza Magic Castle, jest zrośnięty z tym miejscem, jest tym miejscem. Ale jednocześnie nie jest jak jego mieszkańcy. Pochodzi z zewnątrz, podobnie jak jego system wartości. Może przypisuję mu nadmierną wagę, ale tak czy inaczej to postać wyjątkowa. Przyszło mi teraz na myśl, że być może - świadomie lub nie- Baker uczynił go swoistym alter ego. Spojrzenie Bobby'ego- podobnie jak reżysera- jest mieszanką rozbawienia, irytacji, zrozumienia i wreszcie empatii. I gdyby każdy z nas patrzył na świat w taki sam sposób jak Baker, żylibyśmy w dużo lepszym i bardziej przyjaznym miejscu.

Baker obserwuje swoje postacie, ich wady i błędy, ale unika jakiekolwiek osądu. Jednocześnie ucieka od mitologicznej, romantycznej otoczki. I choć pod historią kryje się krytyka amerykańskiego stylu życia, kapitalistycznego systemu, pozostaje ona niewypowiedziana. Florida Project nigdy nie staje się traktatem. Nie oznacza to, że Baker pozostaje neutralny. O ile jego film wpisuje się w tradycję kina realistycznego, o wyraźnym zacięciu dokumentalnym, a sam reżyser wybiera rolę świadka, obserwuje i zauważa, "obiektywny" wcale nie jest. Jako bezdyskusyjny sojusznik ludzi pozbawionych praw, Baker szczerze opowiada ich historie, bez hollywoodzkiego zniekształcenia czy pochlebnego ozdabiania. Piękno i siła filmu tkwi także w tym, że Baker niemal całą obsadę opiera na niedoświadczonych aktorach, których reakcje są całkowicie realne. Widz czuje się jakby wniknął w zaczarowany świat Moonee, jednocześnie widząc surową rzeczywistość Halley. I Baker do końca zachowuje tę niezwykłą zdolność utrzymywania sprzecznych nastrojów, pomysłów i perspektyw w równowadze. 



Sean Baker jest twórcą inteligentnym i szczerym w intencjach. Nie ukrywa, że to ostatnia przystań życiowych oustsiderów. To swoisty czyściec, z którego droga prowadzi jedynie w dół. Bohaterowie zmierzają do ziemskiego piekła. Ale raj jest wątpliwy. Bo jeśli rajem jest park rozrywki Disney'a, a sferę sacrum symbolizują helikoptery, to może jednak lepiej zostać w Magicznym Zamku, gdzie mimo sztucznych fasad i kiczowatych kolorów, kreują się prawdziwe emocje. Skoro już skonstruowałem paralelę z Odyseuszem, to może nie będzie nadużyciem porównanie bohaterki do Alicji, która znalazła się po drugiej stronie lustra. Ale tej właściwej. I Moonee to Alicja, która nie chce wrócić do realnego świata.

Długo się zastanawiałem, czy Bakera można podejrzewać o filozoficzne zapędy w Florida Project. To w zasadzie nie ten typ twórcy, który poszukuje egzystencjalnych interpretacji i nadaje im uniwersalny charakter. Ale jednak zostawia nam taką furtkę. Tytuł filmu i nazwa miejsca akcji, jaskrawość i dosadna sztuczność obserwowanej przestrzeni, otwarcie filmu jednym z najradośniejszych hymnów imprezowych znanych popkulturze, czyli"Celebration” Kool and The Gang czy ustawiczny warkot helikopterów, kojarzący się raczej z wojną w Wietnamie, to wielopoziomowa ironia, odnosząca się do niezmąconej pogody ducha dziecięcej bohaterki.

Przede wszystkim jednak niepokoi wizja disney'owskiego wesołego miasteczka, raju, który jest na wyciągnięcie ręki, a jednocześnie jest niedostępny. Ten świat jest równie sztuczny, bajkowy, nieprawdziwy i równie zamknięty jak świat Moonee. A jeśli raju więc nie ma? Wtedy ostatnia scena nabiera wyjątkowo gorzkiego posmaku. Przekroczenie granicy obu światów przez biegnące przyjaciółki i ucieczka przed demonami dorosłości staje się wbiegnięciem do paszczy lwa. Czyli po prostu nie ma możliwości ucieczki. Deziluzyjny charakter zakończenia może owocować poczuciem absurdu i niemocy. Ale być może to tylko metafora dorastania. Kiedy dziecko dorasta, pojawia się gorycz i rozczarowanie.

Ta nieco mroczna interpretacja wydaje się nie pasować do radosnej i beztroskiej atmosfery. Jednak nie da się nie zauważyć, iż od pewnego momentu tę beztroskę zabarwia niepokój, który subtelnie, ale narasta. Pojawienie się pedofila, bijatyka między Halley a przyjaciółką, wyjazd przyjaciela przygotowują podłoże do punktu kulminacyjnego, w którym Moonee zaczyna płakać. Ta scena jest nie tylko niesamowicie wzruszająca, ale w pewnym sensie wstrząsająca. Nie jesteśmy przygotowani na taką erupcję łez, przejmujący szloch dziewczynki, zadziornej, pewnej siebie, twardej i zawsze uśmiechniętej. Po raz pierwszy widzimy w niej tylko dziecko, bezradne, przerażone, samotne, które nie wie, co ma zrobić. W tym dramatycznym płaczu skumulowały się nie tylko wszystkie emocje, ale całe życie dziewczynki. Warto w tym miejscu podkreślić perfekcyjną grę 6-letniej Brooklyn Prince. To chyba najlepszy występ dziecięcy od czasów Anne Paquin w Fortepianie. Dziewczynka nie tylko ma w sobie tę wrodzoną naturalność, ale aktorską intuicję pozwalającą jej wygrać każdą emocję. Dzięki niej ta scena chwyta za serce, a wzruszenie jest autentyczne.


Tak zinterpretowane zakończenie może mieć siłę nokautu. Ale ta opowieść jest i tragiczna, i radosna. I Baker nie unieważnia wcale tej optymistycznej aureoli. Ta nieco oniryczna ucieczka dziewczynek przypomniała mi film Ridleya Scotta „Thelma i Louise”, obraz, w którym bohaterki, osaczone przez policyjny pościg, skaczą w przepaść Wielkiego Kanionu. Ale w ostatniej chwili reżyser stosuje stop klatkę i samobójczy skok staje się lotem do wolności dwóch kobiet, dwóch przyjaciółek. I kiedy mam przed oczami ostatnią scenę Florida Project, widzę nie tylko mocną przyjaźń, ale Alicję, która będzie musiała wrócić do świata realnego i dorosnąć. Ale to już nie będzie powielenie historii jej matki, nie powtórzy jej błędów. Tego dzieciństwa i zdobytej wiedzy jej nikt nie zabierze. Nie straci kontaktu ze swoim mentalnym dzieckiem i będzie umiała wziąć odpowiedzialność za swoje życie i zmierzyć się z rzeczywistością. Zobaczmy, ile uwagi i skupienia wkłada w opiekę nad swoim kucykiem, jak silne zbudowała więzi, jaką niepodległość zdobyła. Tak jak dla swojej przyjaciółki, tak niech dla nas będzie mentorem.
Spójrzmy na świat oczami Moonee

T.M.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz