W POSZUKIWANIU UTRACONEGO OJCOSTWA
Dzieło Jima Jarmuscha, które zdobyło Grand Prix w Cannes, to
film naprawdę świetny. Słodko–gorzka tragikomedia wprowadza w
nas świat ważnych pytań i daje nam możliwość odpowiedzi na nie,
robi to jednak w sposób charakterystyczny dla twórcy"Truposza"
Już pierwsze ujęcia filmu wprowadzają nas w Jarmuschowski świat. Spokojna droga listu od poczty do samochodu, od samochodu do listonosza. Powolny ruch, lekka hipnotyczna muzyka, długie ujęcia i bohater siedzący przed telewizorem, niemal w bezruchu, o pokerowej twarzy Billa Murraya. Mimo zarzutów, że to film komercyjny, zbyt hollywoodzki jak na autora takich filmów jak "Poza prawem", to nie ulega wątpliwości, że mamy tu Jarmuscha takiego, jakiego znamy z najstarszych filmów.
"Broken Flowers" podzielony został na pojedyncze sekwencje kończące się zaciemnieniem. Daje to ciąg odrębnych miniatur filmowych, odrębnych nastrojów i obserwacji. Jednak dzięki rytmiczności następujących po sobie obrazów i wstawek muzycznych Mulatu Astatke płynnie przechodzimy z jednej części do drugiej. W te ramy wpisał Jarmusch to, z czego słynie: długie, powolne jazdy kamery, ascetyczną stylistykę fotografowania, zasadę minimalizmu, muzyczną rytmizację i przekonująco zarysowane postaci. Cała historia opowiedziana jest inteligentnie, nieśpiesznie, z dużym poczuciem humoru. Komizm Jarmuscha jak zwykle jest subtelny, ale wyrazisty, z dużą dawką ironii. Reżyser wydobywa humor z banalnych sytuacji, drobiazgów, grymasów, elementów bez znaczenia. Często to perełki same w sobie (patrz: rozmowa dwóch nastolatek w autobusie, scena z kotem czy posiłek w domu Dory).
Już pierwsze ujęcia filmu wprowadzają nas w Jarmuschowski świat. Spokojna droga listu od poczty do samochodu, od samochodu do listonosza. Powolny ruch, lekka hipnotyczna muzyka, długie ujęcia i bohater siedzący przed telewizorem, niemal w bezruchu, o pokerowej twarzy Billa Murraya. Mimo zarzutów, że to film komercyjny, zbyt hollywoodzki jak na autora takich filmów jak "Poza prawem", to nie ulega wątpliwości, że mamy tu Jarmuscha takiego, jakiego znamy z najstarszych filmów.
"Broken Flowers" podzielony został na pojedyncze sekwencje kończące się zaciemnieniem. Daje to ciąg odrębnych miniatur filmowych, odrębnych nastrojów i obserwacji. Jednak dzięki rytmiczności następujących po sobie obrazów i wstawek muzycznych Mulatu Astatke płynnie przechodzimy z jednej części do drugiej. W te ramy wpisał Jarmusch to, z czego słynie: długie, powolne jazdy kamery, ascetyczną stylistykę fotografowania, zasadę minimalizmu, muzyczną rytmizację i przekonująco zarysowane postaci. Cała historia opowiedziana jest inteligentnie, nieśpiesznie, z dużym poczuciem humoru. Komizm Jarmuscha jak zwykle jest subtelny, ale wyrazisty, z dużą dawką ironii. Reżyser wydobywa humor z banalnych sytuacji, drobiazgów, grymasów, elementów bez znaczenia. Często to perełki same w sobie (patrz: rozmowa dwóch nastolatek w autobusie, scena z kotem czy posiłek w domu Dory).
"Broken Flowers" to także
Jarmuschowskie motywy i Jarmuschowski bohater, swoisty "człowiek
bez właściwości". Ten bohater to podstarzały playboy i
kawaler o znaczącym nazwisku Don Johnston. Jego nazwisko prowadzi
nas z jednej strony w kierunku wymuskanego, eleganckiego gwiazdora
"Miami Vice" Dona Johnsona (z którym jest mylony), z
drugiej - do legendarnego kochanka Don Juana (który zresztą jest
bohaterem filmu oglądanego przez Johnstona w początkowej
sekwencji). To pozwala nam ukształtować obraz człowieka, który
całe życie otaczał się kobietami i nie potrafił żadnej
zatrzymać. Kiedy odchodzi od niego kolejna, nawet nie wie, czy to go
boli. Wzbogaciwszy się na komputerach, żyje w dużym, pięknym
domu, w pełnym dobrobycie... i totalnej pustce. Don nie ma pragnień,
ambicji, oczekiwań. Nie przeżywa żadnych silnych emocji. Żyje z
dnia na dzień w swoistym letargu, nie interesuje go zupełnie świat
wokół niego. W ten sposób wpisuje się w szereg bohaterów
Jarmuscha, którzy tkwią w bezruchu, wykonują banalne czynności i
milczą. Don w zasadzie nic nie mówi, nie komentuje, nie ocenia, nie
wyraża uczuć. Milczenie i samotność są wpisane w jego
osobowość.
Z letargu wyrywa go różowy list, informujący go, że ma 20–letniego syna, którego istnienia nawet nie podejrzewał. List jest anonimowy, ale Don przy pomocy przedsiębiorczego przyjaciela Winstona (świetna rola Jeffreya Wrighta) lokalizuje wszystkie potencjalne kandydatki na matki i niczym "detektyw" wyrusza w podróż, by odkryć prawdę. Każda kobieta, która jest celem podróży – a jest ich cztery – wprowadza inny świat, inny krajobraz, inny styl życia i inne emocje. Co ciekawe – wszystkie bohaterki, choć tak różne, mieszkają w gruncie rzeczy w podobnym otoczeniu i w podobnych domach. To ta sama "ziemia jałowa" – monotonne pejzaże, powtarzalne budynki, zapadłe dziury i dominujące uczucie pustki. Senna kamera podąża jakby w głąb tej pustki, bo każde następne domostwo przynosi obraz coraz większej samotności, odosobnienia i dezintegracji. Koniec podróży to zdewastowane, szarobure pole kukurydzy przypominające księżycowy krajobraz. A jest jeszcze przecież epilog tej podróży, który rozgrywa się na cmentarzu, gdzie leży jego piąta kochanka sprzed lat. Tak widzi Jarmusch Amerykę – bezduszną, pozbawioną tożsamości, wykorzenioną z jakiejkolwiek tradycji, nudną i bezbarwną.
Zdecydowanie ważniejszy od portretu Ameryki jest jednak wewnętrzny pejzaż bohatera, który ujawnia się przez spotkania z kobietami. Jarmusch każdej z nich nadaje bardzo wyrazisty rys, lekko zresztą ironiczny. Każda jest inna, a jednak są podobne do siebie. I każda mogła wysłać ten list. Wszystkie są w zasadzie samotne, pozbawione mężczyzn. Wszystkie w jakiś sposób spaczone. Wszystkie też świetnie pamiętają Dona po dwudziestu latach. Don zostawił na nich swoje wyraźne piętno. Pierwsza pójdzie z nim do łóżka, ostatnia – znokautuje, choć nie własną pięścią. Każde spotkanie to swoiste lustro, w którym Don widzi nie tylko swoją przeszłość, ale i przyszłość.
Z letargu wyrywa go różowy list, informujący go, że ma 20–letniego syna, którego istnienia nawet nie podejrzewał. List jest anonimowy, ale Don przy pomocy przedsiębiorczego przyjaciela Winstona (świetna rola Jeffreya Wrighta) lokalizuje wszystkie potencjalne kandydatki na matki i niczym "detektyw" wyrusza w podróż, by odkryć prawdę. Każda kobieta, która jest celem podróży – a jest ich cztery – wprowadza inny świat, inny krajobraz, inny styl życia i inne emocje. Co ciekawe – wszystkie bohaterki, choć tak różne, mieszkają w gruncie rzeczy w podobnym otoczeniu i w podobnych domach. To ta sama "ziemia jałowa" – monotonne pejzaże, powtarzalne budynki, zapadłe dziury i dominujące uczucie pustki. Senna kamera podąża jakby w głąb tej pustki, bo każde następne domostwo przynosi obraz coraz większej samotności, odosobnienia i dezintegracji. Koniec podróży to zdewastowane, szarobure pole kukurydzy przypominające księżycowy krajobraz. A jest jeszcze przecież epilog tej podróży, który rozgrywa się na cmentarzu, gdzie leży jego piąta kochanka sprzed lat. Tak widzi Jarmusch Amerykę – bezduszną, pozbawioną tożsamości, wykorzenioną z jakiejkolwiek tradycji, nudną i bezbarwną.
Zdecydowanie ważniejszy od portretu Ameryki jest jednak wewnętrzny pejzaż bohatera, który ujawnia się przez spotkania z kobietami. Jarmusch każdej z nich nadaje bardzo wyrazisty rys, lekko zresztą ironiczny. Każda jest inna, a jednak są podobne do siebie. I każda mogła wysłać ten list. Wszystkie są w zasadzie samotne, pozbawione mężczyzn. Wszystkie w jakiś sposób spaczone. Wszystkie też świetnie pamiętają Dona po dwudziestu latach. Don zostawił na nich swoje wyraźne piętno. Pierwsza pójdzie z nim do łóżka, ostatnia – znokautuje, choć nie własną pięścią. Każde spotkanie to swoiste lustro, w którym Don widzi nie tylko swoją przeszłość, ale i przyszłość.
Cóż więc dostrzegł?
Alternatywne scenariusze swojego życia? Beznadziejnego, pustego,
nieco absurdalnego, w którym nie ma dla niego miejsc albo
przeznaczona jest mu rola idioty. A może to, że dał tym kobietom
to, co miał najlepsze, i więcej dać nie mógł. Wszystkie przez te
lata o nim myślały, wszystkim oddał cząstkę siebie. Don w ich
życiu jest różowym kolorem. I tu widać całą przewrotność albo
po prostu wielkość Jarmuscha. Intensywny róż to kicz, banał,
powierzchowność, kojarzony – szczególnie w Stanach – z
weselem, lukrowanym tortem czy lalką Barbie. Ale jednocześnie róż
w tym natłoku szarości, nudy i beznadziei to znak intensywności,
barwy, marzeń, nadziei, życia. Może miłości. I teraz niech każdy
sam sobie odpowie, co symbolizują różowe kwiaty, które Don wręcza
każdej kobiecie.
Oczywiście przewrotność Jarmuscha na tym się nie kończy. Reżyser każąc swemu bohaterowi wyruszyć w drogę, jednocześnie – nie po raz pierwszy zresztą – obala mit wędrówki. Dla Dona podróż miała być powrotem do przeszłości, odkryciem prawdy, odnalezieniem sensu życia. A była ciągiem absurdalnych spotkań, emocjonalnych porażek, zakończonych konstatacją, że wszędzie jest tak samo i jakakolwiek wędrówka nie ma sensu. Jego życie nie jest gorsze od tego, które wiódłby u boku tych kobiet. I stary Jarmusch na tym by skończył. Pozostałby zdystansowanym obserwatorem, który chłodnym, obojętnym okiem spogląda na przegranego bohatera i głupi, brzydki świat. Ale w finale pojawia się już tylko Jarmusch-ironista, Jarmusch-cynik odchodzi. Sam w wywiadzie się przyznał, że chciał, by pod koniec filmu widzowie poczuli do bohatera sympatię. Między innymi dlatego wybrał Billa Murraya. Byśmy polubili go, dostrzegli jego ludzką twarz. I był to strzał w dziesiątkę. Murray stworzył genialną rolę złożoną z drobnych, niemal niezauważalnych niuansów. Potrafi wyrazić absolutnie wszystko, stosując minimum środków aktorskich. I przekonać nas do tego, że bohater przeszedł metamorfozę.
Okazuje się bowiem, że podróż miała sens. Don musiał wyjechać, by zauważyć "złamane", a w zasadzie uschnięte kwiaty. Uzmysłowić sobie błahą prawdę, którą wyjawia domniemanemu synowi: "Przeszłość minęła, przyszłość jeszcze nie nadeszła; wszystko, co istnieje, to jest to, co tu i teraz". Don zrozumiał, że nie zmarnował życia ani nie doznał go w pełni. Po prostu je przeżył. Ale właśnie tak trzeba żyć. Świat, mimo iż brzydki i nudny, ma bohaterowi jednak dużo do zaoferowania, trzeba dostrzec uroki egzystencji we wszystkich jej przejawach. Dni mijają bezpowrotnie i nie należy tego żałować.
Don zauważył to, co cały czas miał przed oczyma – w postaci swojego sympatycznego sąsiada – Winstona. Subtelny, ale wyraźny kontrast między nimi widać już na początku. Pustemu domowi z wielkim telewizorem w centrum zostaje przeciwstawiony dom etiopskiego emigranta – pełen dzieci, zabawek, bałaganu i gwaru. Ale to tutaj Don napije się najlepszej kawy, zje smaczny posiłek, posłucha dobrej muzyki, przyjacielsko pogwarzy. Tutaj znajdzie ciepło, radość i zrozumienie, znajdzie życie. Tajemnica tkwi w postaci Winstona. Ma piątkę dzieci, trzy prace, a znajduje czas, by bawić się w rozwiązywanie zagadek i pomagać sąsiadowi. Znajduje czas, bo nie ma czasu, by myśleć o rzeczach nieistotnych. Więc żyje. I kiedy Don sugeruje, że sprawa syna to tylko mistyfikacja Winstona, to ja przyznaję mu rację. Ta wersja przypadła mi najbardziej do gustu, ale trzeba przyznać, że wszystkie pozostałe są nie mniej uzasadnione. Zagadka pozostaje nierozwiązana, albo inaczej – tyle rozwiązań, ile interpretacji.
Oczywiście przewrotność Jarmuscha na tym się nie kończy. Reżyser każąc swemu bohaterowi wyruszyć w drogę, jednocześnie – nie po raz pierwszy zresztą – obala mit wędrówki. Dla Dona podróż miała być powrotem do przeszłości, odkryciem prawdy, odnalezieniem sensu życia. A była ciągiem absurdalnych spotkań, emocjonalnych porażek, zakończonych konstatacją, że wszędzie jest tak samo i jakakolwiek wędrówka nie ma sensu. Jego życie nie jest gorsze od tego, które wiódłby u boku tych kobiet. I stary Jarmusch na tym by skończył. Pozostałby zdystansowanym obserwatorem, który chłodnym, obojętnym okiem spogląda na przegranego bohatera i głupi, brzydki świat. Ale w finale pojawia się już tylko Jarmusch-ironista, Jarmusch-cynik odchodzi. Sam w wywiadzie się przyznał, że chciał, by pod koniec filmu widzowie poczuli do bohatera sympatię. Między innymi dlatego wybrał Billa Murraya. Byśmy polubili go, dostrzegli jego ludzką twarz. I był to strzał w dziesiątkę. Murray stworzył genialną rolę złożoną z drobnych, niemal niezauważalnych niuansów. Potrafi wyrazić absolutnie wszystko, stosując minimum środków aktorskich. I przekonać nas do tego, że bohater przeszedł metamorfozę.
Okazuje się bowiem, że podróż miała sens. Don musiał wyjechać, by zauważyć "złamane", a w zasadzie uschnięte kwiaty. Uzmysłowić sobie błahą prawdę, którą wyjawia domniemanemu synowi: "Przeszłość minęła, przyszłość jeszcze nie nadeszła; wszystko, co istnieje, to jest to, co tu i teraz". Don zrozumiał, że nie zmarnował życia ani nie doznał go w pełni. Po prostu je przeżył. Ale właśnie tak trzeba żyć. Świat, mimo iż brzydki i nudny, ma bohaterowi jednak dużo do zaoferowania, trzeba dostrzec uroki egzystencji we wszystkich jej przejawach. Dni mijają bezpowrotnie i nie należy tego żałować.
Don zauważył to, co cały czas miał przed oczyma – w postaci swojego sympatycznego sąsiada – Winstona. Subtelny, ale wyraźny kontrast między nimi widać już na początku. Pustemu domowi z wielkim telewizorem w centrum zostaje przeciwstawiony dom etiopskiego emigranta – pełen dzieci, zabawek, bałaganu i gwaru. Ale to tutaj Don napije się najlepszej kawy, zje smaczny posiłek, posłucha dobrej muzyki, przyjacielsko pogwarzy. Tutaj znajdzie ciepło, radość i zrozumienie, znajdzie życie. Tajemnica tkwi w postaci Winstona. Ma piątkę dzieci, trzy prace, a znajduje czas, by bawić się w rozwiązywanie zagadek i pomagać sąsiadowi. Znajduje czas, bo nie ma czasu, by myśleć o rzeczach nieistotnych. Więc żyje. I kiedy Don sugeruje, że sprawa syna to tylko mistyfikacja Winstona, to ja przyznaję mu rację. Ta wersja przypadła mi najbardziej do gustu, ale trzeba przyznać, że wszystkie pozostałe są nie mniej uzasadnione. Zagadka pozostaje nierozwiązana, albo inaczej – tyle rozwiązań, ile interpretacji.
I nie ma specjalnie tutaj znaczenia, czy spotkany chłopak to jego syn i czy w ogóle istnieje. Bo Don Johnston i tak został ojcem. Ojcostwo rozumiem tu jako dojrzałość, aktywność, emocjonalne zaangażowanie. Ta przemiana, niemal niezauważalna, w filmie jest psychologicznie umotywowana. Każde spotkanie z byłą kochanką, choć coraz bardziej absurdalne i groteskowe, też coraz bardziej otwiera go na świat. Don zaczyna mówić, czuć i wyrażać swoje uczucia. I kiedy widzę go w ostatniej scenie stojącego na ulicy i okrążającą go kamerę, to dla mnie będzie to Don, który będzie się już rozglądał, szukał i dostrzegał ludzi, który zaangażuje się i poczuje smak. Tak go widzę- tak chcę go widzieć.