CICHA NOC
POLAKÓW PORTRET CIASNY
Zacznę
swoje rozważania od pytania, które rozpoczęło pierwsze
spotkanie DKFu Między obrazami. Pytania, które towarzyszyło mi
przed seansem, ale także zaraz po - czy to jest film na Złote Lwy?
A może trochę inaczej- dlaczego ten film wzbudza tak powszechny
zachwyt wśród krytyków i recenzentów? Festiwale filmowe rządzą
się swoimi prawami, wobec werdyktu można się zdystansować, ale
zakwestionować opinię czołowych recenzentów w miesięczniku Kino
już znacznie trudniej. To uznane nazwiska, które trudno nie darzyć
szacunkiem, nawet jeśli się z ich opiniami nie zgadzam. Film
otrzymał tam tylko jedną ocenę dobrą, a kolejne recenzje, czy to
w prasie czy Internecie, tylko wydają się potwierdzać, iż mamy do
czynienia z filmem co najmniej bardzo dobrym. Oczywiście nie brakuje
mi filmowej asertywności, żeby rzucić buńczucznie - jak zachwyca,
jeśli nie zachwyca, ale z tym filmem byłoby to pójście na
łatwiznę. Kluczowym pytaniem nie jest to, czy Cicha Noc mnie
zachwyca, tylko czy jest filmem ważnym i wartościowym? Co czyni ten film tak atrakcyjnym w odbiorze?
Na pewno problematyka filmu.Wielokrotnie
padały opinie, iż obraz dotyka ważnej, a raczej zaniedbywanej w
kinie polskim, kwestii - emigracji. W ostatnich lat.ach temat
gdzieś się pojawił na marginesie filmu Zjednoczone stany
miłości i to w zasadzie wszystko, a przecież emigracja to
motyw, który nie tylko mocno dotyka naszej rzeczywistości, ale też
trafnie opisuje mechanizmy współczesnego świata. W końcu jest też
silnie zakorzeniony w naszej historii. To przecież jedno z
najważniejszych pytań w powojennej historii Polski- wrócić czy
nie wrócić? Z tym pytaniem borykali się najwięksi poeci jak
chociażby Miłosz czy Barańczak. I to przecież Pan Cogito na
pytanie przyjaciół „więc po co wraca”? mówi o „splątanych
korzeniach”, „uścisku pamięci”, „wodzie dzieciństwa”.
Dramatyczne
zmagania się z tym pytaniem, mimo zmieniających się realiów(
polityczną emigrację zastąpiła zarobkowa),wybrzmiewają dziś
jeszcze intensywniej i silniej. I trzeba przyznać, że w filmie to
pytanie rzeczywiście wyartykułowane zostaje mocno i trafnie. I to
nie tylko w kontekście narodowym, choć słowa ojca głównego
bohatera to by sugerowały. Przeniesienie tego problemu na grunt
rodzinny jest zresztą bardzo dobrym pomysłem, zwłaszcza że Adam,
główna postać, to już drugie pokolenie emigrantów ( i tu pojawia
się kolejne ważkie pytanie- czy ostatnie ?). Postać ojca, pozornie
drugoplanowa, wydaje się jednak kluczowa w konstruowaniu postaci
Adama. Ojciec jest lustrem, w którym przegląda się bohater. .
Osoba ojca naznaczona jest dramatyzmem, ale takim stonowanym,
rozcieńczonym, Jakubik utrzymuje ją w tonacji melancholijnej.
Fajnie, że aktor nie szarżuje w tej roli, nie buduje jej grubą
kreską. Ojciec Adama z miłości do rodziny wyjechał za granicę,
jednocześnie pozbawiając bliskich tej miłości, czyli tego, czego
najbardziej potrzebowali. Kiedyś być może dobrobyt materialny mógł
być przeciwwagą dla wiecznej nieobecności ojca i męża, ale dziś
radiomagnetofon i mikrofalówka, jako rekompensata za rozbicie
rodziny i wieloletnią pustkę, tworzą gorzką groteskę. Na tle
zdjęć, na których nie ma ojca, wyglądają po prostu żałośnie.
Ojciec jest człowiekiem przegranym. Lata ciężkiej pracy to utrata
zdrowia, degrengolada, dysfunkcyjność rodziny, wątpliwy awans
finansowy i w końcu powrót do zapyziałej rzeczywistości.
Zawożenie najmłodszej córki na lekcje skrzypiec to wątpliwa
rekompensata, ale też świadcząca o odrobieniu pewnej lekcji z
własnego życia. A jednak w osobie Adama widzi tylko samego siebie.
Choć sam zawiódł, a emigracja przyniosła mu tylko gorzkie
doświadczenia, synowi pisze ten sam scenariusz. Wyjechać, zarobić,
zainwestować w Polsce pieniądze, pomóc rodzinie i żyć długo i
szczęśliwie. Adam może więc tylko powielać błędy ojca. Innej
alternatywy nie zna ( przynajmniej na początku filmu). Wynajęcie
limuzyny, aby zaimponować rodzinie, jest równie banalne, co
skuteczne. Takie to swojskie, takie polskie, takie oczywiste.
Groteskowe, bo czerwony samochód ląduje we wszędobylskim błocie i
obskurnej szarości domostwa, ale jakże prawdziwe. Tworzenie iluzji
sukcesu jest mocno zakorzenione w Adamie, ale też ma inny cel. Adam
bowiem nie chce wracać do Polski.
Ta
decyzja, choć fabularnie kluczowa, w filmie jednak przybiera nieco
inny charakter. Przez dużą część filmu główny bohater może
nas nieco drażnić. Wydaje się takim człowiekiem bez właściwości,
nie wie, czego chce, a raczej wie, ale nie wie dlaczego. Wyziera z
jego osoby jednak prawda o tym pokoleniu (którego reprezentantami
są też brat Paweł i siostra Jolka ), pokoleniu zagubionym nie
tylko ekonomicznie. Słabe, bezwolne, tylko pozornie wyzwolone z
narodowych i rodzinnych więzi. Znające tylko ucieczkę. I Adam chce
uciec, nie wie jednak, że jego plan jest nierealny, bo nie można
uciec od siebie. A on- to przeszłość bez ojca, odpowiedzialność
za familię, wioska, z której pochodzi.
Adam
tylko pozornie buduje swoje życie w opozycji do ojca. Życie w
Holandii z narzeczoną i jeszcze nienarodzonym dzieckiem to rewers
tej samej monety. Wizyta podczas Wigilii idealnie pokazuje, iż pobyt
za granicą nie dostarczył mu żadnych bodźców do przemyśleń,
do metamorfozy. Bardzo łatwo wchodzi w role, które wyznaczyła mu
rodzina- Polaka, starszego ( mądrzejszego) brata, syna, człowieka
sukcesu, a przede wszystkim głowy rodziny. Wszyscy, świadomie lub
nie, oczekują od niego odpowiedzialności za resztę rodziny. Adam
walczy, ale po Gombro- wiczowsku, z jednej roli od razu wpada w
drugą.
Wątek
ten nabiera więc egzystencjalnego ciężaru i mocy konfliktu
tragicznego. Dopiero kilka dni po seansie pojawiła się u mnie
pokusa- nie wiem czy nie nazbyt śmiała- dostrzec w filmie Cicha
noc znamiona tragedii antycznej. Jedność czasu i miejsca
potęguje to wrażenie, ale ważniejszym argumentem wydaje się
pojęcie hybris- dumy, która zaburza postrzeganie rzeczywistości.
Adam pozornie wydaje się panować nad sytuacją. Mimo przeciwności
losu, mozolnie, z trudem, lecz pokonuje kolejne przeszkody i z dużą
determinacją zmierza do celu. Problem w tym, iż cała wizja, którą
sobie zbudował, pozbawiona była fundamentów. Fatalistycznie rzecz
ujmując - nie miał żadnych szans. Nie znając prawdy, w
beztroskiej nieświadomości, buduje obraz raju, który nie mógł
się ziścić. A może znamiona klęski tkwią jeszcze głębiej, w
przeszłości - braku ojca, wzoru do naśladowania i opoki, na której
Adam mógłby się oprzeć. Machinalnie wchodzi w rolę głowy
rodziny, co w filmie przybiera znamiona groteskowe - zakłada spodnie
ojca, które niemal idealnie na niego pasują (prosty pomysł i
świetna scena). A może trzeba przyczyn klęski szukać jeszcze
głębiej- w bohaterze siedzi kołtun, dorobkiewicz, emigrant ze
sztuki Mrożka - Polak po prostu. Uświęcony przez wielowiekową
tradycję, potwierdzoną zarówno ucztą wigilijną, jak sztafetą
pokoleń w opróżnianiu butelek ( abstynencja ojca i pijackie
mądrości dziadka to inna strona tego samego medalu).Te wszystkie
drobne rytuały, i te wiekowe, i te nowe, banalne, to piętno
kainowe tej rodziny, Adama, Polaków. Tak trudno zerwać z tą
tradycją, bo choć toksyczna- jak koszula Dejaniry- sącząca jad
powoli przez wiele lat, jest przecież nasza, swojska, płynie z nas
i tkwi w nas. Zaledwie jeden dzień, jedna noc, kilka godzin i to w
sytuacji, kiedy wydaje się, że bohater stoi nieco z boku, jako
przybysz stamtąd, a wigilijna kolacja, jak czarna dziura, wciąga
bohatera na wzór antycznego fatum. I nie chce puścić. Jak wtedy,
kiedy staje w obronie uderzonej siostry. Odzywa się poczucie
obowiązku, więzy krwi, wyłania się z niego starszy brat, który
broni honoru swojej rodziny( łatwiej zresztą pobić szwagra niż
własnego brata, który przespał się z jego narzeczoną). Rodzina
nie puszcza, bo siedzi w nim.
Ale
siłą tego obrazu jest jego niejednoznaczność. Adam jednak, choć
pozornie trudno to dostrzec, zmienia się, dojrzewa. Domalewski daje
swoją bohaterowi szansę. I to już w punkcie startu. Pierwsza
scena w autobusie, którym Adam zmierza do domu, sytuuje go w
opozycji do reszty pasażerów. Adam nie utożsamia się z nimi,
czuje się lepszy, a na pewno inny. Nie przeszkadza to mu jednak
stanąć w szeregu rodaków obsikujących pobocze. I tak do końca,
jeden krok w przód, jeden do tyłu. To rozchwianie, żeby nie
powiedzieć rozdarcie wewnętrzne, jest paliwem dramaturgicznym
Cichej nocy. Na rozstrzygnięcie tego pojedynku czekamy cały
film, zwłaszcza że reżyser umiejętnie balansuje między tymi
dwoma postawami. Ciekawą funkcję w tych zmaganiach odgrywa kamera
bohatera. Pojawia się w zasadzie od pierwszej sceny i klamrowo
kończy film. Pozwala Adamowi przyjąć rolę obserwatora,
zdystansować się, stanąć z boku. Staje się rodzajem tarczy
przed rzeczywistością i wyznacza mu już rolę kogoś z zewnątrz.
A jednocześnie jest dowodem przynależności do tego świata,
dowodem, że nie może uciec (a może nie chce). To coś więcej niż
sentyment, to próba utrwalenia tego obrazu, wyrycia go w myślach,
sercu swego dziecka. Stworzenia mitu krainy dzieciństwa, polskości.
To przekazania piętna swej rodziny kolejnemu pokolenia, wyrycia
takiej a nie innej Polski w mentalności potomka.
I tu
powróćmy do słów ojca o byciu Polakiem za granicą i człowiekiem
na ziemi ojczystej. Stawia to Adama przed kluczowymi pytaniami- jakim
chce być Polakiem, czy w ogóle chce być Polakiem, czy Polska to
rodzina, czy można poza granicami kraju być sobą, być
człowiekiem? Adam tak czy inaczej musi dokonać wyboru, podobnie
zresztą jak reszta rodzeństwa. Siostra już dokonała- uciekła z
jednego toksycznego środowiska w drugie i świadomie wybiera rolę
ofiary. Młodszy brat wypełnia powinność wobec rodziny i „godnie
zastępuje” Adama. Nie tylko wrócił z zagranicy, ale będzie miał
żonę, dziecko, wyremontowany dom po dziadku. Nawet drzewo się
pojawi (choć znowu w formule nieco groteskowej). To Paweł przynosi
do domu rodzinnego choinkę świąteczną z lasu. I chyba nie
przypadkowo odsyła pogryzionego przez psa Adama, a sam zostaje- mimo
zagrożenia- w lesie. Nie przypadkiem też we wcześniejszej scenie
nie chce dopuścić brata do naprawy samochodu. Przygotowuje grunt,
żeby zastąpić Adama w roli głowy całej familii. Rywalizacja
braci ujawnia się niemal na każdym kroku i choć nie przyjmuje tu
znamion tragicznego zmagania się Abla i Kaina, to jest wyrazista i
symboliczna. Nawet najmłodsza siostra Kasia, która wydaje się
wytworem innej już rzeczywistości, dokonuje w finale symbolicznego
wyboru, mówiąc „Wolę być ze wszystkimi”
I ten
wybór- mimo swej oczywistości- wcale mnie nie krzepi. Ale
bohatera nie porwie siła wspólnoty i magiczna moc wigilijnej nocy.
Jak biblijny Adam- choć wybór imienia jest pewnie przypadkowy-
skazuje się na wygnanie z „raju”, jakim jest rodzina. I pytanie
kluczowe - czy to dobrze czy źle? Odpowiedź nie jest łatwa, a
reżyser nie ułatwia nam tego zadania. Wiele scen ma sprzeczne znaki
interpretacyjne. Szczególnie ciekawie wypada w tym kontekście scena
koncertu najmłodszej siostry. Jej popisowy występ, będący typowym
rzępoleniem, jest znakiem realizmu otaczającej bohatera
rzeczywistości. Poświęcenie ojca, duma rodziny, pracowitość i
ambicja dziewczynki zostają zdemaskowane. Mimo wigilijnej nocy, moc
magii nie zadziała- zaskrzeczała pospolitość. Maska opada. Ale
już za drugim razem skowyt skrzypiec przemienia się w piękną
podniosłą melodię, wigilijna nuta brzmi czysto i pięknie. Tym
razem muzyka płynie już z duszy Adama, jest marzeniem i
wspomnieniem jednocześnie. Takie to polskie, takie prawdziwe.
Podobnie sprzeczne konotacje budzi scena pożaru. To zarówno znak
klęski bohatera, apokaliptycznego żywiołu, w którym bohater
traci wszystko. Ale też żywioł oczyszczający, jakiś rodzaj
katharsis. Domalewski zresztą wielokrotnie podkreślał swój
pozytywny stosunek do tej rodziny. I to w filmie się czuje. Trudno
tych bohaterów nie polubić, mimo ich wad i słabości, w sposobie
portretowania wyczuwamy ciepło.
Czy
to oznacza, że twórca filmu staje przeciw Adamowi? Chyba jednak
nie, bo bohater dojrzewa; widzimy powolne, żmudne, ale docieranie do
metamorfozy. Nie tyle widzimy, co czujemy. Zobaczmy, kiedy bohater wydaje się najszczęśliwszy. To moment, kiedy podczas kradzieży choinki z lasu goni go i Pawła pies. Powrót do dzieciństwa- pewnie tak. Spontaniczna radość
i prosta, ale szczera wieź braterska -taka o znamionach
przyjacielskich. W tym momencie, kiedy uciekają przed psem, pojawia
się poczucie wspólnoty, jakiej nie ma przy stole rodzinnym. Potem
wraca rywalizacja, brak komunikacji, niedomówienia. To, co niszczy
te relacje, to właśnie rodzina, powinności, zobowiązania, role,
które trzeba odegrać. A przecież więzy krwi nie odgrywają też
większej roli w relacji z Kasią. Ta dwójka się po prostu lubi,
nie musi sobie niczego udowadniać. Stąd drugi koncert skrzypcowy
rozgrywa się tylko już przed Adamem jako jedynym widzem.
Kluczowa
jednak wydaje się rozmowa z ojcem. To być może najlepsza scena
filmu. Ojciec- trochę paradoksalnie- po dwóch miesiącach niepicia,
sięgając po butelkę, wyzwala się z zaklętego kręgu i staje na
wysokości zadania. Kiedy Adam oczekuje jego połajanek, spodziewa się
tylko rozczarowania, dostaje bilet do wolności. Ojcowskie „jestem
z Ciebie dumny” uwalnia go. Już nic nie musi udowadniać sobie i
innym. Adam chyba nawet z tego nie zdaje sobie sprawę, raczej
podświadomie wyczuwa. I znów paradoks- tym, który ostatecznie
przypieczętuje jego wolność, jest brat, który zabierze mu
narzeczoną i dziecko. I uwalnia go od iluzji
Oczywiście
Adam straci wszystko, a wizja szczęścia za granicą legnie w
gruzach. Raj jest nie osiągalny ani tu, ani tam. Ale przecież nie o
idealną krainę chodzi, tylko o stworzenie sobie miejsca na ziemi,
znalezienia samego siebie. Wszędzie przecież można być obcym -
czasami najbardziej we własnym domu- o czym się sam bohater
przekonał. Dopiero teraz tak naprawdę Adam rusza w podróż,
dopiero teraz ma szansę znaleźć ten swój zakątek. Być może tę
nadzieję w filmie trudno dostrzec, ale nie poczytywałbym tego za
słabość obrazu. Ta nieoczywistość pozwala mi na postawienie -
karkołomnej dla wielu- tezy, że jedynym wygranym jest Adam. I
dlatego, kiedy przychodzi oddać klucze narzeczonej i widzi obok niej
śpiącego Pawła, nie krzyczy, nie płacze, nie rzuca się wściekle,
nie złorzeczy. Po prostu odchodzi. Ten gest rezygnacji to jego
zwycięstwo. Teraz jest wolny i - jeszcze raz powtórzę - niczego
nie musi. Przed nim długa droga, może zakończona klęska, ale jego
własna. W finale zabrakło mi tylko jednego gestu- czekałem aż
bohater skasuje filmowy zapis w kamerze. Nie ma potomka, to i nie ma
obrazkowej historii własnej pzeszłości. Ale potem pomyślałem, że ten
gest byłby zbyt ostentacyjny, zbyt teatralny i nie pasowałby do
Adama. A ponadto tam znajdują się życzenia od najmłodszej
siostry. Takie proste i banalne przesłanie -żeby był szczęśliwy.
Może po prostu o to w życiu chodzi i i słowa Kasi budują w
zakończeniu jakąś nadzieję.
Jeśli
to wszystko nie przekonuje, to pozostaje dostrzec po prostu kawał dobrej roboty
filmowej. To naprawdę świetnie skonstruowana, dobrze opowiedziana
historia, która w ręku debiutanta nabiera sznytu autorskiego. W
stosunkowo niewielkiej formie Domalewski zawarł bardzo dużo. Dużo
spostrzeżeń, dużo emocji, dużo obrazów. Film jest zwarty, nie ma
tu elementów niepotrzebnych. Nie jest efektowny, ale za to efektywny.
Wiele scen ze sobą po prostu rozmawia, obrazy przenikają się,
współgrają, tworzą różne możliwości interpretacyjne. Dialogi
są dobre, tchną autentycznością. Metafora nie jest nachalna, ani
oczywista. Cicha noc wydaje się zresztą bardzo jednorodna. I
to jest fakt, który może widzowi przeszkadzać. Chwyty
dramaturgiczne są stonowane, Jeśli pojawiły się wcześniej
skojarzenia z tragedią antyczną, to na pewno reżyser rezygnuje z
wysokiego tonu. Patos tu nie gości. Katastrofy i perypetie nie mają
ogromnej siły dramaturgicznej, a filmu nie kończy przejmujący
krzyk. Finał emocjonalnie się rozpływa, ale przecież to „cicha
noc”. Stąd mamy pasterkę i delikatne kołysanie kolędy. I wydaje
mi się, że to bardzo przemyślana koncepcja. Siła rażenia jest
mniejsza, ale dzieło Domalewskiego drąży emocjonalnie, niepokoi,
drażni. Trzeba też docenić kilka ciekawych pomysłów, jak ten z
kamerą, i trafnie nakreślone postacie. Nie są to psychologiczne
bomby, ale za pomocą kilku kresek twórcy tworzą bohaterów
wyrazistych i prawdziwych, a jednocześnie o znamionach
archetypicznych. Na osobną uwagę zasługuje - nagrodzony zresztą w
Gdyni- Dawid Ogrodnik. Naprawdę bardzo dobra rola. Także
nieefektowna. Niewiele się dzieje na twarzy bohatera, ale czujemy,
jak podskórnie kumulują się w nim przeróżne emocje. W
konfrontacji z poszczególnymi członkami rodziny zawsze jest trochę
inny, a jednocześnie jego postać nic nie traci na jednorodności.
Wszystko wydaje się zaplanowane w konstruowaniu osoby Adama, a
jednak nie wyczuwamy żadnej sztuczności. Jest taki
zwyczajny, taki prawdziwy, taki nasz. Ogrodnik nie wchodzi w rolę,
jest po prostu Adamem, a w ten sposób jednym z nas.
Wydaje
się też niesprawiedliwe napiętnowanie tego filmu Smażowskim.
Oczywiście tych twórców wiele łączy (pamiętając, iż
Domalewski nakręcił dotąd jeden film), ale twórca Cichej nocy
ma swój własny język. Świat Smarzowskiego często jest smolisty,
tu tonacja jest rozświetlona- i przez humor
( często czarny), i
pewną czułość reżysera wobec przedstawionego świata.
Domalewski broni swych bohaterów, broni ich słabości.
Antyestetyzm u Domalewskiego to też bardziej realizm, a nie
dominująca estetyka. Groteska jest delikatniejsza i ma często
wymiar komiczny. Myślę, że twórca Cichej nocy wygrywa własną filmową nutę i muszę powiedzieć, że mi się ona podoba.
I tak
dochodzę do konkluzji- TO BARDZO DOBRY FILM. I choć ten obraz
mnie nie uwiódł, rozumiem, dlaczego wygrał Gdynię. Rozumiem
jego siłę. Ten film uwiera jak kamyk w bucie- niby nic, ale
przeszkadza, nie daje spokoju. Wraca i męczy. I stawia naprawdę
ważne pytania- mnie jako Polakowi, mnie jako człowiekowi. Pytania,
które boleśnie są trudne - Czy ważniejsze jest być dobrym
Polakiem czy dobrym człowiekiem? Czy żeby być sobą, najpierw
trzeba zabić w sobie rodzinę, czy żeby się uwolnić, trzeba
wyrzec się świata, który nas ukształtował?
I te pytania będą wracać do nas, a Cicha noc nam to umożliwia.
tomasz miś