DZIKIE RÓŻE
Najnowszy
obraz Anny Jadowskiej określa pierwsza scena. Obszar szpitala, gdzie
rozpoczyna się film, zostaje mocno zawężony do korytarza, tworząc
przestrzeń zamkniętą i w zasadzie klaustrofobiczną. Uwagę kamery
pochłania niemal całkowicie twarz Ewy, głównej bohaterki granej
przez Martę Nieradkiewicz. Obok Ewy siedzi jakaś kobieta, ale jej
sylwetka jest ścięta, pozbawiona twarzy. Pozostaje anonimową
figurą, którą określa płacz. Głośny, intensywny szloch
kontrastuje z twarzą bohaterki, która jest niemal nieruchoma.
Niemal, bo choć aktorka pozbawia swoją postać ekspresji, nadaje
jej wewnętrzny ładunek emocjonalny. Oblicze bohaterki wcale nie
jest puste, intuicyjnie wyczuwamy, iż bohaterką miotają bardzo
silne uczucia, które jednak długo pozostają tajemnicą. Napięcie
w tej scenie wynika z dysonansu między introwertyczną twarzą Ewy a
płaczem sąsiadki. Nieprzystawalność tych elementów budzi
niepewność widza, ale konstruuje też swoistą zagadkę. Co
ciekawe w scenie tej w zasadzie nic się nie dzieje, ale w wymiarze
psychologicznym dzieje się dużo.
I
tak jest już do końca filmu. Jadowska zresztą nie ułatwia nam
zadania. Co prawda dość szybko pojawiają się komponenty, z
których możemy sobie zbudować historię i portret kobiety. Mąż
za granicą, niedokończony dom, dwójka dzieci, z którymi z trudem
sobie radzi, matka, która nad nią czuwa, romans z nieletnim
chłopakiem i jeszcze przygotowania do komunii. Ale to nie wydarzenia
tworzą film, ale emocje, stany, myśli. Ewa jednak jest cicha- w
sensie dosłownym i przenośnym. Ucieka od słów, deklaracji,
konkretów. Trudno dotrzeć do bohaterki. Wycofana, stonowana,
bierna, zbyt grzeczna, łatwo ulegająca innym. Niełatwo jest poznać
bohaterkę, niełatwo jest też polubić. Brak charyzmy i bezwolność
z jednej strony, z drugiej - niedojrzały związek z nieletnim
chłopakiem i podporządkowanie się matce. Jej działania mają
charakter destrukcyjny, ale ale inaczej nie potrafi wyrwać się z
ram, które stworzyła jej matka, otoczenie.
Ale
od początku jest w niej opór. Na początku to taki opór kamienia,
bezwładny, toporny, naznaczony instynktem i naturalnym prawem
ciążenia. Tak wyraża się jednak jej bunt. Choć nie krzyczy, nie
protestuje, to jednocześnie nie otwiera drzwi przyjaciółce, która
chce jej pomóc, nie wyjeżdża po męża, kiedy ten wraca z
zagranicy. Nie udaje szczęśliwej, wyłamuje się z oczekiwanych
zachowań. Jest bliska depresji, ale jej nie ulega, wyłamuje się z
konwenansu i stereotypowych ról. Rodzi się w niej wewnętrzny
krzyk, który czasem daje ujście w krótkich zwarciach gniewu.
Widać, że ta dziewczyna się przełamuje, że chce się obudzić z
letargu.
Nie
jest to łatwe choćby ze względu na środowisko, w którym
funkcjonuje. To świat małej wioski, który Jadowska przedstawia
bardzo ciekawie. Nie ulega pokusie idealizacji, choć tworzy ten
świat na bazie wspomnień z dzieciństwa. Nie tworzy też opresyjnej
rzeczywistości, obarczonej karykaturą. Dominuje realizm. Stąd mamy
świat hermetyczny - tu trudno coś ukryć, tu nie ma miejsca na
intymność, na wolność, na bycie sobą. To rzeczywistość mocno
wpychająca w schematy, szczególnie kobiety, które tkwią na
posterunku, nie zawodzą i ze wszystkim sobie radzą. Wierne żony,
opiekuńcze matki, szanowane kobiety, grzeczne córki. Wieś w filmie
jest patriarchalna, konserwatywna, zakłamana, ale pokazane jest to w
sposób nienachalny. Można było wątpić w potrzebę wpisania w
film wątku komunii, ale spełnia on właśnie dość ważną rolę w
budowaniu obrazu tej społeczności. Reżyserka ucieka od groteski
czy satyry, pokazuje za to tradycyjną religijność, skostniały i
zhierarchizowany świat, wpisany w schematy, z jasno określonymi
rolami, Tu nie ma miejsca na wątpliwości, na dylematy czy
nieszablonowość. To środowisko opresyjne, nawet wbrew swoim
intencjom. Trafnie ukazuje to przypadek jej przyjaciółki, która
chce dobrze i próbuje pomóc Ewie, ale nie potrafi. Zbyt wąskie
horyzonty, uproszczona wizja świata, atroficzna emocjonalność
sprawiają, iż nie jest w stanie jej zrozumieć. Ten świat
bohaterce niewiele może zaproponować. Buduje tradycyjne role i
tradycyjny ogląd świata, piętnuje i obarcza bagażem winy. Ewa się
dusi, czuje się stłamszona, zagubiona, niezintegrowana z otaczającą
rzeczywistością.
Obrazuje
to chociażby przestrzeń domu. Przestronny, pusty,
niezagospodarowany, paradoksalnie wpisuje bohaterkę w przestrzeń
klaustrofobiczną. Bardziej się ona błąka niż mieszka. Widzimy,
że to nie jest jej świat - nie obłaskawia go , nie ujarzmia, nie
nadaje swego charakteru. To złota klatka, która nawet nie jest
złota; i nigdy nie będzie. Zagubione zabawki na stercie piachu
przed domem uzmysławiają prowizoryczność, chaos, bałagan. Tu
nic nie jest na swoim miejscu, tu nic nie jest dokończone - i
dokończone nie zostanie. Ponadto przestrzeń wokół domu określa
pustka, tak jakby budynek był zawieszony w próżni. W prosty
sposób, za pomocą motywu domu, reżyserka buduje obraz związku,
który jest atroficzny. Chylę jednak czoła przed Jadowską, że nie
skonstruowała małżeńskiego obrazu w sposób jednostronny i
tendencyjny. Wcale nie jest oczywiste, że miłość się wypaliła i
że pary nic nie łączy. Niedomówienia zostawiają wiele pustych
miejsc. Trudno też się zgodzić, że Żurawski buduje swoją postać
męża w oparciu o patriarchalną przemoc. Jadowska, bynajmniej go
nie usprawiedliwiając, pokazuje jako ofiarę. Jest w całej tej
sytuacji tak samo bezradny i zagubiony jak żona. Łzy w oczach w
sytuacji, kiedy dochodzą go plotki o romansie Ewy, świadczą o
pewnej wrażliwości i jednocześnie niemocy. Nawet agresywna pewność
siebie, która się pojawia w słowach i czynach, świadczą o jego
słabości. W takich momentach wygląda bardziej na rozkapryszone
dziecko, jak wtedy kiedy po powrocie domaga się erotycznej czułości.
Odmowa owocuje obrażeniem i odejściem. Jego też ogranicza,
zniewala rola męża, mężczyzny. Zarobić, zbudować dom, spłodzić
dzieci, stworzyć poczucie finansowej stabilizacji. I być może
większość kobiet we wsi zazdrości Ewie, być może to są cechy
godne pochwały, ale problem polega na tym, że Ewa potrzebuje czegoś
innego. Jego świat to świat męskich rozrywek, męskich
pogaduszek, męskich postaw. Nie tyle nie chce, co nie potrafi on
zbliżyć się do żony.
Bohaterka, samotna, wyobcowana, niepotrafiąca być w związku z drugim
człowiekiem, męczy się więć w małżeństwie, domu, wiosce. Jej
wrażliwość w tej przestrzeni jest słabością. Nie potrafi
nazwać swych uczuć, więc milczy, tłamsi je w sobie, ucieka.
Oddycha dopiero na plantacji dzikich róż. To kolejny świetnie
poprowadzony pomysł reżyserki, który także został zaczerpnięty
z biografii Jadowskiej. Oryginalny i zaskakujący. Już oglądając
plakat, miałem wrażenie obcowania z kinem południowoamerykańskim,
pejzażem zaczerpniętym z konwencji realizmu magicznego. Albo żywcem
wziętym z wiersza Leśmiana W
malinowym chruśniaku,
tylko zamiast owoców tutaj pojawiają się kwiaty. To natura
magiczna, kobieca - zmysłowa i tajemnicza. Tu czas płynie inaczej,
tu bohaterka wydaje się być sobą, tu może się zapodziać i
zniknąć. I tu być może dochodziło do spotkań z nastoletnim
kochankiem. Ale u Jadowskiej to jednak świat zwodniczy,
niebezpieczny, dziki. Niebezpieczny, bo
w
kluczowym momencie „połyka” małego Jasia. Natura staje się
źródłem dramatu, ale pozwala też bohaterce spojrzeć w lustro,
odnaleźć siebie. Nie lepszą czy gorszą - ale prawdziwszą. To w
jakiś sposób dziewicza siła, która ujawnia pierwotne emocje,
które tkwią w Ewie, pozwalają jej przełamać bariery. Jakby
symbolicznie złożyła ofiarę w postaci dziecka. Poszukiwania w
którymś momencie stają się poszukiwaniem samej siebie. To wtedy
rzuca mężowi kilkakrotnie bolesne, intensywne, żałosne : ale Cię
tu nie ma. Żal, pretensja, smutek, oskarżenie, okrzyk bólu- a może
wszystko naraz. To wtedy też przedziera się nocą sama przez gąszcz
lasu i jest w tej scenie nie tylko dramat kobiety, ale też
symboliczna podróż w głąb siebie.
Wreszcie,
kiedy
wszyscy świętują odnalezienie chłopca, ona idzie spotkać się z
kochankiem.
Ale
w finale zostaje sama- obaj „mężczyźni” zawodzą. Cały czas
jakby stali z boku, zbyt skupieni na sobie, sformatowani przez tę
rzeczywistość. Pozbawiona wsparcia męskiego, bohaterka ma poczucie
ogromnej samotności. Ale jednak nie do końca jest sama. Postać Ewy
jest rozpisana jakby na trzy role. Przegląda się jak w lustrze
zarówno w swojej matce, jak i córce. Odbicia, choć prowadzone
równolegle, podążają w zupełnie przeciwnych kierunkach.
Matka, naznaczona brakiem mężczyzny, samotna i gorzko doświadczona,
chce uchronić córkę przed własnym losem. Chce dać jej szczęście,
zadbać o jej przyszłość. W dobrej wierze podejmuje decyzje w
imieniu Ewy, stara się pomóc jej dźwigać życiowy ciężar. Jest
apodyktyczna, mało subtelna, opryskliwa, ale próbuje działać.
Staje po stronie rytuałów, po stronie konwenansów, ale tylko taką
drogę zna,
wie, że inaczej być nie może, że trzeba zaakceptować swój los,
pójść na kompromis. Proponuje
więc uległość, zaniechanie, zapomnienie, wizję związku
posklejanego usłużnością żony. Matka
w wykonaniu Haliny Rasiakówny nie jest przedstawiona karykaturalnie,
ona też żyje w swoistej matni, jest ofiarą naznaczoną
przeszłością. Ale tak czy inaczej staje się strażniczką
harmonii i porządku, a Ewa ma dosyć udawania, dosyć życia w
świecie pogrążonym w uprzedzeniach, fałszywym moralnie.
Stąd
to córka Marysia staje się jej bliższa. Dziewczynka to
zupełnie inna osobowość - niepokorna, buntownicza, ekspresywna i
gwałtowna. Ujawnia wszystkie swoje emocje, choć często ich nie
rozumie. Ale próbuje je nazwać i to w sposób hiperboliczny i
ekstatyczny. Krzyczy, tupie, obraża się, wymusza, atakuje - po
prostu walczy. A walczy o uwagę, o wolność, o miłość. Jest w niej dużo pasji i gniewu. Nie daje się stłamsić ani babce, z którą nieustannie się ściera, ani ojcu, ani otoczeniu. Jej agresja jest odbiciem tego, co się dzieje w domu-braku ojca, pasywności matki, dominacji babki. Miota się, czuje się samotna i oszukana, więc krzyczy, szuka sobie miejsca. Buntuje się.
Być
może to właśnie córka będzie pierwszym pokoleniem, które może
mieć narzędzia, by protestować, próbować wyrażać siebie, po
prostu kreować swoje życie. Takie założenia były twórców filmu
i to się udało. Postawę buntowniczą szczególnie widać w
stosunku dziewczynki do komunii. Dla tak młodej istoty sakrament ten
jest niezrozumiały - szczególnie spowiedź staje się dużym
wyzwaniem emocjonalnym i psychicznym. Próba rozmowy z księdzem,
która nie jest tylko wyklepaniem oczekiwanej formułki, kończy się
porażką. Katharsis dziewczynki, kiedy mówi o nienawiści do rodziców, zostaje zbagatelizowane. Instytucja Kościoła całkowicie w tej historii zawodzi.
Choć ukazana marginalnie i bez jadowitości idealnie wpisuje się w
schematyczność wiejskiego świata. Sakrament
komunii w kulturze chrześcijańskiej jest czasem inicjacji, wyjścia
z okresu dzieciństwa. Ale zamiast tajemnicy, mądrości dorosłych,
odpowiedzialności księdza w przeprowadzeniu przez tę trudna drogę,
mamy tylko pusty rytuał, który - jak mówi sama Jadowska- wtłacza
kobiety w schematy, formatuje, podporządkowuje, pozbawia
indywidualności. To forma łamania osobowości i wolności. Stąd
opór i niechęć podporządkowania się dziewczynki.I kiedy wszyscy grają w teatrzyku zwanym komunią, ona jako jedyna rozsadza, intuicyjnie, sztuczność tego obrządku. Spotyka ją
jednak ze wszystkich stron ignorancja, obojętność i milczenie.
Nikt nie chce jej wysłuchać, nikt nie chce rozmawiać,
bagatelizując jej uczucia. Zostaje sama ze swoimi emocjami. Nawet
Ewa długo nie dostrzega, że pod wybuchami gniewu kryje się miłość,
tkwi głęboka wieź z matką. Dziewczynka intuicyjnie rozróżnia
już świat męski i żeński i intuicyjnie czuje cierpienie matki. I
to właśnie Marysia
dzięki
emocjonalnej mądrości, hardości, wojowniczej naturze ma szansę w
przyszłości być zintegrowana ze światem swoich uczuć, umieć
wyrażać swoje potrzeby. I to ona - przewrotnie - staje się
inspiracją dla matki.
To
nie jest film prosty - przygnębia, nie nawiązuje łatwego kontaktu
z widzem, nie buduje łatwych relacji z bohaterką. Jak mówiła
sama reżyserka, chciała sprowadzić jej życie do mikroelementów,
do drobnych rzeczy, bardzo delikatnych emocji. Wszystkiego, co dzieje
się pod powierzchnią wydarzeń. I to się udało. Tutaj prawie
nikt nie wyraża tego, co czuje, co myśli, dlatego słowa są tak
ważne. A to współgra bardzo dobrze z wizualną
stroną filmu. Chłodna, ascetyczna, korespondująca ze stanem
emocjonalnym bohaterki, a jednocześnie dość plastyczna, momentami
nieco oniryczna, bardziej w zgodzie z dziecięcym punktem widzenia.
Docenić
należy brak jednoznacznych ocen, twórcy nie szukają łatwej winy,
nie oskarżają. W filmie nie ma raczej złych bohaterów, tu są
jedynie przegrani. Wszyscy są samotni bardziej lub mniej, a Jadowska
czule i intymnie portretuje ich zagubienie, strach, niemoc.
Oczywiście na plan pierwszy wysunięta jest Ewa w świetnej
interpretacji Marty Nieradkiewicz. To jedna z ciekawszych kobiecych
ról w polskim kinie ostatnich lat. Jej postać nie zdobywa sobie
łatwo naszej sympatii, może budzić współczucie i irytację,
podziw i odrzucenie. A niemal nieruchoma twarz aktorki nie pozwala
nam jednoznacznie określać jej emocji, odczytać jej myśli. Finał
też nie krzepi, być może to dopiero początek tragicznej historii,
ale proces przemiany się dokonał. Bohaterka zawieszona między
córką a matką, mężem a kochankiem, między być czy mieć, w
końcu dokonuje wyboru. Nie godzi się na porzucenie samej siebie.
Przezroczysta na początku, bez osobowości, w finale przestaje
uciekać, postanawia zmierzyć się ze sobą, nawet za cenę
przegranej. Widzimy Ewę świadomą i dojrzałą w tym znaczeniu, iż
przestaje spełniać oczekiwania otoczenia, odzyskuje głos
wewnętrzny, odzyskuje siebie. Uświadamia sobie, że musi
iść swoją drogą.
T.M.