POMIĘDZY SŁOWAMI
POMIĘDZY OJCEM A SYNEM
Przyznam
się, że obawiałem się tego filmu. Moja przygoda z kinem Urszuli
Antoniak przebiegała chronologicznie. Najpierw był zachwyt jej
debiutem Nic osobistego,
kameralne,
wyciszone kino, które powstało z potrzeby serca. Potem awangardowe
Code blue,
które narodziło się z trzewi, wstrząsało i niepokoiło. Film
odważny, podążający tropami Seidla czy Haneke. Potem intrygująca
Strefa nagości,
film bez słów, który pozostawił mnie niestety obojętnym (być
może ponowny seans zweryfikuje ten osąd ). I to rozczarowanie
ostatnim dziełem stało u podstaw moich obaw, podobnie jak
świadomość, że to tak naprawdę pierwszy polski film reżyserki,
która dotychczas tworzyła za granicą. Wątpliwości budowały
pytania, czy forma nie zdominuje treści, czy poetyckość filmu nie
będzie trącić pretensjonalnością, czy problematyka nie okaże się zbyt
banalna i oczywista?
Obawy
okazały się płonne. Pomiędzy
słowami to dzieło
dojrzałe, spełnione, obraz artystki europejskiej, który uwodzi
formą, ale mówi także coś ciekawego i uniwersalnego. To film,
który potwierdza klasę reżyserki i pokazuje jej odwagę artystyczną.
Miałem też wrażenie pewnej klamry z debiutem. Podobnie w jak Nic
osobistego mamy do
czynienia z intymną historią rozpisaną na dwie postacie.
Kino nastrojowe, subtelne, poetyckie, fabularnie niby ubogie. Niby,
bo w filmie w rzeczywistości sporo się dzieje, tyle że to sporo
nie układa się w klasyczną fabułę. Może więc widzowi
przeszkadzać fragmentaryczność historii, impresyjność, skupienie
się na obrazie, a nie na słowach. Mnie nie przeszkadzało.
Pomijając tytuł, który wyraźnie odsyła nas do czytania między
słowami, urzeka mnie właśnie opowiedzenie tej historii przez
pryzmat nastroju, pojedynczych scen, które docierają do mnie w
indywidualny, emocjonalny sposób.
To,
co stało u podstaw mojego sceptycyzmu, okazało się siłą tego
filmu. Antoniak niby opowiada konkretną historię emigranta, który
próbuje całkowicie się zasymilować, ale w rzeczywistości buduje
uniwersalną, niemal egzystencjalną przypowieść o współczesnym
człowieku, który próbuje odnaleźć siebie w tym zagmatwanym,
skomplikowanym świecie. Antoniak wyrywa Michała całkowicie
z przeszłości, odziera go z historii. Widzimy go tu i teraz, czyli
we współczesnym Berlinie, gdzie funkcjonuje od kilku lat jako
adwokat w dobrze prosperującej firmie. Jest świetnie zasymilowany,
robi karierę i teoretycznie niczego mu nie brakuje.
Od
pierwszej sceny Antoniak konfrontuje jednak swojego bohatera z samym
sobą, z problemem tożsamości. Rodzajem lustra staje się dla
niego spotkanie z czarnoskórym poetą, którego sprawą ma się
zająć jako adwokat. Emigrant spotyka emigranta. Ale reżyserka
buduje tę scenę na zasadzie opozycji. Aryjski, wymuskany,
nieskazitelny wygląd Michaela kontrastuje nie tylko z czarna skórą
uchodźcy i luźnym strojem. Obcość kulturowa nakłada się na brak
porozumienia i werbalnego, i emocjonalnego. Reprezentują oni dwa
różne światy, dwie wrażliwości, dwa różne spojrzenia na
emigrację. Afrykańczyk nie jest uchodźcą politycznym ani
ekonomicznym, po prostu przypisuje sobie prawo wyboru miejsca
zamieszkania, prawo życia tam, gdzie chce. Mówi o wolności i o
człowieczeństwie. Co ciekawe Michael kierował się tą samą
zasadą, kiedy wybierał Niemcy na miejsce zamieszkania, a jednak
nie utożsamia się z czarnoskórym poetą. Nawet jeśli nie czujemy
w jego postawie pogardy, to na pewno jest duży dystans. Nie chce w nim
zobaczyć siebie, ale na pewno to nie jest strach. Widzi się po
prostu zupełnie kimś innym. Uważa, że na swoją pozycję
zasłużył, wypracował sobie swój byt przez wiele lat, natomiast
postawę emigranta z Afryki uznaje za bezczelność, za uzurpację. W
tej konfrontacji jest jeszcze jedna znamienna rzecz - to Michael
wydaje się wycofany, mniej pewny siebie, bierny. Jego adwersarz o
nic nie prosi, nie przyjmuje postawy służalczej, roli ofiary, wie,
czego chce i jest pewien swoich racji.
Innego
rodzaju lustrem jest szef bohatera, który jest jednocześnie
przyjacielem. Granica między tymi pojęciami jest cienka, a ich
relacje cechuje swoiste, podskórne napięcie, napięcie kulturowe. W
którymś momencie z jego ust Michael usłyszy w końcu gorzką
prawdę - nigdy nie był i nie będzie Niemcem. Ale dla bohatera
bycie Niemcem oznacza być przezroczystym, niewidocznym. Stąd jego
dążność do perfekcji i językowej, i wizerunkowej. Jego
mieszkanie, ładne i wygodne, jest nie tylko sterylne, ale
niezagospodarowane. Monochromatyczne, symetryczne, pozbawione jest
indywidualnego charakteru, jakby było tylko pokojem do wynajęcia.
Dążność do niewyróżniania się tkwi też w stroju. Garnitur bohater
nosi jak drugą skórę, to uniform, który nie tyle pozwala mu być
kimś, co nie być kimś. Bo jest i go nie ma. To nie tylko odcięcie
od przeszłości, której w rzeczywistości nie ma. To wyrugowanie z
siebie polskości, które jest totalne. Żaden przedmiot w mieszkaniu
nie pochodzi z Polski, a nawet „Czterech pancernych” ogląda po
niemiecku, co - pomijając groteskowość pomysłu- jest dowodem na
swoistą schizofrenię tożsamościową bohatera. Stara się nawet
żyć poza płcią, bo jego spotkania z barmanką, również Polką,
trudno nazwać randkami.
Tym, który naruszy ten ład, będzie ojciec Michaela, postać znikąd. Antoniak unika jednak chwytów dramaturgicznych - ojciec, który całe życie był martwy dla bohatera i nigdy nie funkcjonował nawet w kategoriach mitu, nie spełnia w filmie roli oczywistego katalizatora. Nie dostaniemy emocjonalnych wyznań, spektakularnych pojedynków, oskarżeń i przebaczeń, rozgrywa to spotkanie reżyserka w oryginalny sposób. Ta dwójka spędza ze sobą kilka dni jak para znajomych. Trochę pospacerują, zjedzą obiad, wejdą do klubu. Rozmów o przeszłości niemal nie ma wcale, informacji o ich losach jest jeszcze mniej. A jednak pojedynek- między słowami- wciąż trwa.
Tym, który naruszy ten ład, będzie ojciec Michaela, postać znikąd. Antoniak unika jednak chwytów dramaturgicznych - ojciec, który całe życie był martwy dla bohatera i nigdy nie funkcjonował nawet w kategoriach mitu, nie spełnia w filmie roli oczywistego katalizatora. Nie dostaniemy emocjonalnych wyznań, spektakularnych pojedynków, oskarżeń i przebaczeń, rozgrywa to spotkanie reżyserka w oryginalny sposób. Ta dwójka spędza ze sobą kilka dni jak para znajomych. Trochę pospacerują, zjedzą obiad, wejdą do klubu. Rozmów o przeszłości niemal nie ma wcale, informacji o ich losach jest jeszcze mniej. A jednak pojedynek- między słowami- wciąż trwa.
Stanisław
wprowadza do życia syna polskość, ale nienachalnie, niemal
niezauważalnie, głównie na poziomie języka i sposobu życia.
Ojciec nie tworzy przeszłości, nie kreuje też przyszłości. Jest
raczej alternatywnym bytem, lustrem, w którym może się Michael
przejrzeć. Były muzyk, wolny ptak, wolny duch, trochę wagabunda,
trochę cwaniak. Na pewno ktoś, kto niczego nie musi udowadniać. I
nie udowadnia- nawet swego ojcostwa. Po prostu jest. Nie dowiemy się także, dlaczego zjawił się właśnie teraz w życiu Michaela.
Równie prawdopodobna jest śmiertelna choroba, jak i potrzeba
pieniędzy. Ale Antoniak nie rozstrzyga tego, a spotkanie tak jest
poprowadzone, że powód okazuje się zbędny. To tak jakby Stanisław
pojawił się w życiu syna, bo ten go potrzebował. Michael
rozpaczliwie- choć stara się te emocje starannie ukryć- poszukuje
siebie. Obecność ojca pozwala mu znów być dzieckiem. Nie
odbierałbym tego jako coś negatywnego, jako pomniejszenie Michaela.
Może w końcu stracić kontrolę nad swoim życiem, zmierzyć się z
figurą ojca. Może dotknąć go, zbadać, posmakować,
zrozumieć. Dostrzec siebie. W pięknej scenie Michael przychodzi do
śpiącego ojca i kontempluje jego twarz. Scena jest bardzo zmysłowa,
intymna. Bohater w końcu otrzymuje jakieś ramy, może spróbować
określić swój kształt, swoją osobowość. A wszystko to dzieje
się jakby mimochodem Ale właśnie ta niedokreśloność ich relacji
podoba mi się najbardziej. Impresjonistyczny sposób obrazowania
kładzie nacisk na zmysły, nastrój, nie słowa. To, co
najważniejsze więc nie zostaje nazwane.
A
to, co najważniejsze, dzieje się między ojcem a synem. Niemal
wszystkie recenzje podkreślają aspekt emigracji, co nie dziwi, bo
sama reżyserka w wywiadach skupia się na tym problemie, który
zresztą traktuje bardzo osobiście. Dla mnie ciekawsze jest
spotkanie bohatera z ojcostwem. Bohater nie tyle został
wykorzeniony z kraju, pewnej kultury, co nie miał możliwości
dorosnąć. Dla niego - a może dla nas wszystkich- emigracja to
problem egzystencjalny. Potrzebuje nie tyle nawet wzoru, co
możliwości określenia się, a do tego potrzebuje figury ojca, bo
Stanisław jest bardziej metaforą, syntezą, a nie konkretną osobą.
I miałem takie wrażenie, jakby Michael kreował ojca, wymyślał go
sobie. Po seansie, w trakcie dyskusji, pojawiła się w mojej głowie
interpretacja, która- muszę przyznać - uwiodła mnie. Stanisław
nie jest prawdziwym ojcem, a wynajętym „aktorem”, który ma
zagrać rolę brakującego ogniwa w procesie kształtowania samego
siebie. Zdaję sobie sprawę, że jest mało prawdopodobna, autorka
nigdy nie wspominała o takiej możliwości, ale sam pomysł mi się
podoba. I nie chodzi o intelektualne spekulacje, które potwierdzą
mój osąd. Raczej przekonanie, że postać Stanisława tak została
zbudowana, że nie ma to większego znaczenia, czy jest prawdziwy czy
wymyślony. Pojawia się nagle i równie nagle znika, niczego tak
naprawdę nie chce. Ma być rewersem Michaela, jego swoistym
sobowtórem. I tę funkcję spełnia. Stąd ta dwójka wciąż się
odpycha i przyciąga, zmaga, konfrontuje. Spotkanie z ojcem staje się
więc swoistym krzykiem o przyszłość, pytaniem o drogę życiową.
W
trakcie wizyty Stanisława rośnie napięcie, wzmaga się rozdarcie
wewnętrzne Michaela. Wyjazd
ojca natomiast powoduje, że traci grunt pod nogami. Starannie budowany
wizerunek samego siebie uległ zniszczeniu. Powrotu nie ma. Stąd
dziwna - tylko pozornie - eskapada Michael po zakazanych rejonach
Berlina, zamieszkałych przez czarnoskórych emigrantów. To swoiste
zejście do piekła, piekła obcości, inności. Zanurzenie się w
świecie, którym gardził, którego nie dostrzegał, a który go
teraz odrzuca. To chęć fizycznego poczucia obcości, potrzeba
rzucenia maski, bolesne i namacalne nadanie sobie kształtu. Tę
swoistą odyseję bohatera odczytuję pozytywnie. W końcu nie chce
być przezroczysty, chce żyć. Kiedy pobity, pokrwawiony wraca do
domu, czarnoskóry taksówkarz widzi w nim Niemca, ale chyba po raz
pierwszy w filmie Michaelowi to jest obojętne. Konfrontacja z ojcem
pozwoliła mu „odzyskać” dzieciństwo i w końcu dorosnąć. Nie
określa go polskość, którą porzucił, ani niemieckość, którą
sobie narzucił. Kiedy wypowiada kwestię „Kocham to miasto”,
wydaje się, że znalazł swoje miejsce. Tym miejscem jest Berlin.
A
Berlin w ujęciu operatorskim Lennerta Hillege'a ( zasłużona
nagroda w Gdyni) wygląda wspaniale. Z jednej strony staje się
miejscem anonimowym, z drugiej wyciszonym, intymnym. Czarno- biała
struktura została wybrana świadomie, ale nie - jak zapewniała
reżyserka - według klucza estetycznego. A jednak estetyka odgrywa
znaczącą rolę. To miejsce, w którym chce się żyć. I choć
Stanisław wolałby odwiedzić syna w Paryżu, wydaje się, że
Berlin bardziej pasuje do Michaela. Ten Berlin reprezentuje jednak
nie jego szef i środowisko adwokackie, ale kelnerka Alina.
Tajemnicza, migotliwa, enigmatyczna pojawia się na drugim planie,
ale wydaje się, że to ona uchwyciła ducha tego miejsca. Z jednej
strony wydaje się integralną częścią wielokulturowego Berlina, a
z drugiej jest wolna i może być, kim chce. Ujęcia Aliny w tramwaju
są najpiękniejsze w filmie, ale jednocześnie mają charakter
symboliczny.
Alina
w interpretacji Justyny Wasilewskiej jest zjawiskowa, ale pierwsze
skrzypce grają oczywiście Andrzej Chyra i Jakub Gierszał.
Przyjemnie się patrzy na grę Andrzeja Chyry, który po prostu jest.
Niewiele musi grać, jego bycie tworzy napięcie, buduje nastrój.
Ale i Jakub Gierszał nie zawodzi. Jego postać przykuwa wzrok i ma w
sobie prawdę psychologiczną. Najważniejsze jednak, że Antoniak
udało się idealnie skomponować tę dwójkę. Uzupełniają się na
każdej płaszczyźnie, ich postacie współgrają ze sobą, mają
moc przykuwania wzroku.
Pomiędzy słowami
to niezwykle zmysłowe kino, wysmakowane wizualnie, metaforycznie
sugestywne, hipnotyzujące grą światła, o nieśpiesznej narracji i
znakomitej muzyce. To nie jest kino łatwe, wymaga wrażliwości i
otwartości widza. Ale warto zaufać twórcom i poddać się filmowym
obrazom Urszuli Antoniak.
T.M.