piątek, 3 sierpnia 2018

                                                    
                          ZIMNA WOJNA



NIEWINNI CZARODZIEJE
Długo dojrzewał ten film do recenzji, ale też niełatwo pisać o takich obrazach. Otoczony nimbem arcydzieła, zachwytami płynącymi ze wszystkich możliwych stron. Czy bić w ten bęben zgodnie z opiniami zarówno krytyków, jak i widzów, czy odwrotnie - spróbować pokąsać „Zimna wojnę”, zrzucić z piedestału. Dość długo z tym filmem się barowałem, nie wiedząc, jak go podejść. Nie jest to według mnie film do analizy, więc pewne narzędzia zostały mi wytrącone. Ważne są emocje, ale pisać o nich to jednak bardziej pisać o sobie. Szukałem więc jakiegoś klucza, który przynajmniej otworzy recenzję. Co ciekawe ten klucz pojawił się w zasadzie na początku, kiedy o tym filmie usłyszałem, obejrzałem zdjęcia, potem zwiastun. Wszystko to prowadziło mnie do „Niewinnych czarodziei” Wajdy. W zasadzie było to intuicyjne skojarzenie, ale seans potwierdził paralelność obu filmów.

Wajda w zasadzie nie lubił tego filmu, a przynajmniej go nie cenił. Myślę, że go paradoksalnie nie czuł, jakby to nie był jego film. Mnie natomiast uwiódł. Oddawał w jakiś sposób stan mojego ducha w tym okresie, kiedy oglądałem go pierwszy raz- na studiach. Po wielu, wielu latach - mimo że zmienił się mój sposób patrzenia na rzeczywistość- ten film nadal mnie urzekał. To zresztą dowód na jego uniwersalizm. Choć był mocno wpisany w swoje czasy, dotykał widzów z innych pokoleń. I myślę, że „Zimna wojna” ma szanse stać się takim filmem. Choć mocno wpisana w historię - również przez swój tytuł- dotyka tego, co ponadczasowe, uniwersalne, a jednocześnie nie zawsze uchwytne.


Siła tego filmu nie tkwi w precyzyjnym scenariuszu, dramaturgicznym  węźle historii, intrygujących sylwetkach psychologicznych czy wysublimowanej kompozycji. Pawlikowski stawia na impresję. Chronologicznie ujmując swoją opowieść, zestawia ze sobą sceny, które łączy naprawdę niewiele w treści. Sceny wydają się być na granicy przypadku. Tym, co pozwala im zaistnieć na ekranie, dotrzeć do nas, jest para bohaterów. Pozwala im spotkać się, a później prowadzi ich w sposób pozornie kapryśny, fragmentaryczny. Wrzucani od razu w sceny bez otwarcia i domknięcia, przyglądamy się tej dwójce tu i teraz. Tak jak w przypadku filmu Wajdy jeden dzień (noc) miał nam opowiedzieć wszystko o postaciach i całym pokoleniu, tak tutaj fragmenty rzeczywistości, wyrwane z całości, tkają skomplikowaną historię miłości. Oba filmy pozwalają nam przyjrzeć się, poczuć, zanurzyć się w to, co tak naprawdę niewypowiedziane, niewyartykułowane, nienazwane.

Pawlikowski ryzykował, bo stawia widzów w sytuacji dyskomfortu. Zamiast wiwisekcji związku, potoczystej narracji, dramaturgicznych napięć, wyrzuca nas poza opowiadaną historię. Często w filmie ważniejsze jest milczenie, to, czego brak, czego nie widzimy, a się domyślamy, a może trafniej - intuicyjnie czujemy. Dzięki temu melodramatyczny ton został zniuansowany, oddarty z czułostkowości, patosu. Sentymentalizm tej historii jest surowy, czarno- biały.

Z konstrukcją postaci jest podobnie. Same w sobie nie wydają się ekscytujące, nazbyt ciekawe. Narysowane kilkom kreskami- po prostu są. I to bycie jest najważniejsze. Znów tu i teraz, w tym konkretnym momencie. Ich spotkania nie są nazbyt romantyczne, poetyckość jest delikatna, ale Pawlikowski ucieka też od mocnego osadzenia w realizmie. A jednak ich miłość nas prowadzi i uwodzi, choć w zasadzie prowadzi do banalnej puenty o nieśmiertelności tego uczucia. Ciekawe jest to, że nie wiemy, skąd się tak naprawdę wzięła, co jest jej spoiwem, co podsyca ten ogień i co zmusza bohaterów do irracjonalnych ( a może racjonalnych) wyborów. Miłość jest pewną tajemnicą, od której Pawlikowski nie ucieka.  Nie buduje jednak aury mistycznej, mimo tragicznego ( ? ) zakończenia. Za to daje nam poczucie, że tym, co Wiktora i Zulę pcha w życiu, co nadaje sens ich byciu, jest właśnie miłość.

Warto zwrócić uwagę, iż ciekawszą postacią jest Wiktor. To on wybija się na pierwszy plan, zajmuje więcej przestrzeni filmowej. Wydaje się też postacią bardziej skomplikowaną, wewnętrznie głębszą, intelektualnie i ideologicznie rozdygotaną. Czasami miałem wrażenie, że to jego oczyma patrzymy na Zulę, a to wrażenie buduje choćby scena ich pierwszego spotkania, czyli castingu, gdzie nie tylko patrzy na dziewczynę, ale i w pewnym sensie tworzy. Tomasz Kot zadaje sobie dużo trudu, by swego bohatera zbudować, ale to Joanna Kulig i jej postać kradnie przedstawienie. Paradoks polega na tym, że nie jest to wielka rola, w tym sensie, że Kulig wcale tak dużo nie ma do zagrania, a kolejne sceny nie pozwalają jej wchodzić na wyżyny aktorskich dokonań. Ale nie to miało być siłą tej roli. Zachwyt jest o tyle uzasadniony, że tworzy tę postać jakby od niechcenia, jakby improwizowała. Naturalność- to słowo brzmi tutaj banalnie, ale jest trafne. Potrafi ona w filmie połączyć w sobie prostotę, przaśność, chłopskie cwaniactwo, wyrachowanie z pewną niefrasobliwością, liryzmem, tkliwością. Dosadna, pyskata, zadziorna, a jednocześnie poetycka, nawet tragiczna. Kulig nie tyle wygrywa te cechy, co one płyną z niej. Jest bardziej uczuciem niż postacią.

Intrygujące jest też wpisanie opowieści w historię Polski. Co ciekawe w zasadzie jest ona tłem, pojawia się na drugim planie, a Pawlikowski nie stara się jej pogłębiać, diagnozować, oceniać, niuansować. Objawia się w formie drobnych obrazków, wśród których poruszają się bohaterowie. Nie przerysowana, nie wynaturzona, ale też nie zdemonizowana, co nie znaczy, że nie potrafi być groźna. Czasami śmieszna, czasami opresyjna, ale niemal niewidoczna. A jednak tkwi jak kolec, który trudno wyciągnąć i który bohaterom przeszkadza. Różnice społeczne, kulturowe, granice ideologiczne, bariery polityczne to wciąż, co nie pozwala im być razem. Ale to nie historia jest główną bohaterką, więc też nie ona jest główną przeszkodą na drodze tej dwójki. Zimna wojna toczy się w ich sercach.

Jednak być może najbardziej karkołomnym pomysłem było pokazać ich świat uczuć za pomocą muzyki. W ten sposób „Zimna wojna” stała się filmem „muzycznym”. Gdyby ten pomysł nie wypalił, filmu by nie było. Ale muzyka tworzy film, jego aurę, jego osobowość. Jest też duże prawdopodobieństwo, iż to ona jest fundamentem miłości Wiktora i Zuli, a może nawet mocniej- tym, co ich zespala, rozbudza, nawiedza, odrzuca, zbliża. Jest częścią ich osobowości, ale też ich historii. To ona zastępuje w filmie epicki rozmach, to ona często zastępuje bohaterom dialog. Bo muzyka to sposób ich komunikowania się ze sobą, artykułowania swoich potrzeb, stanów emocjonalnych. Kluczowa piosenka „Dwa serduszka" ,śpiewana w filmie przez Joannę Kulig, za każdym razem rozbrzmiewa inaczej, wyraża inne uczucia, a jednocześnie staje się symbolem ich zniewolenia, samotności, rozdarcia.

I ta muzyka, świetnie, świeżo brzmiąca w filmie Pawlikowskiego, poprowadziła mnie do obrazu Wajdy. W „Niewinnych czarodziejach” nie jest być może integralną częścią fabuły (choć główny bohater gra na perkusji ), ale wydaje się, że bez niej tego filmu by nie było. Jazzem przepełniona jest rzeczywistość ( Komeda, Trzaskowski, Przybylska na ekranie), ale też jazzowa improwizacja wybrzmiewa w obrazowaniu i aktorstwie, które jest improwizowane, swobodne, jakby niedokończone. Liczy się każdy grymas, ruch, gest, spojrzenie, które tworzą nastrój. Ta dbałość o szczegóły i niuanse jest widoczna też u Pawlikowskiego. Wiele te filmy łączy, ale oczywiście to nie jest sugestia, że twórca „Idy” w jakikolwiek sposób nawiązuje do filmu Wajdy. To odrębne dzieła, które łączy przede wszystkim mój odbiór, mój sposób patrzenia na bohaterów. W obu filmach bohaterowie prowadzą grę przyciągania i odpychania, pozostając niewinnymi czarodziejami

Zimna wojna” to obraz lakoniczny, ale gęsty, esencjonalny, bardzo zmysłowy. I to truizm- ale świetnie sfotografowany. Melodramatyzm nabiera tu oddechu, a muzyka synestezyjnie dotyka. Czy jest lepsza od „Idy”? Nie. „Ida” to dzieło pełniejsze, głębsze, bogatsze w znaczenia, wielopłaszczyznowe, dotykające każdego sposobu odbioru. Ale „Zimna wojna” to kino, które uwodzić może... i uwodzi. 

Dla mnie długo w pamięci zostaje ostatnia scena. Bohaterowie siedzą na ławeczce pod samotnym drzewem. Niby czekają na śmierć. To kres ich drogi, a zarazem początek. Widzę w nich mitologiczne sylwetki Filemona i Baucis. Ta para staruszków nie odeszła z tego świata jak inni śmiertelnicy, wrosła w ziemię jako dwa splecione ze sobą drzewa. Starzy, a jednocześnie młodzi w miłości, po prostu niewinni czarodzieje.

Mędrce dawnych wieków
Zamykali się szukać skarbów albo leków

I trucizn – my niewinni młodzi czarodzieje

Szukajmy ich, by otruć własne swe nadzieje”.

T.M.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz