ZIMNA WOJNA
NIEWINNI CZARODZIEJE
Długo
dojrzewał ten film do recenzji, ale też niełatwo pisać o takich
obrazach. Otoczony nimbem arcydzieła, zachwytami płynącymi ze
wszystkich możliwych stron. Czy bić w ten bęben zgodnie z opiniami
zarówno krytyków, jak i widzów, czy odwrotnie - spróbować
pokąsać „Zimna wojnę”, zrzucić z piedestału. Dość długo z
tym filmem się barowałem, nie wiedząc, jak go podejść. Nie jest
to według mnie film do analizy, więc pewne narzędzia zostały mi
wytrącone. Ważne są emocje, ale pisać o nich to jednak bardziej
pisać o sobie. Szukałem więc jakiegoś klucza, który przynajmniej
otworzy recenzję. Co ciekawe ten klucz pojawił się w zasadzie na
początku, kiedy o tym filmie usłyszałem, obejrzałem zdjęcia,
potem zwiastun. Wszystko to prowadziło mnie do „Niewinnych
czarodziei” Wajdy. W zasadzie było to intuicyjne skojarzenie, ale
seans potwierdził paralelność obu filmów.
Wajda
w zasadzie nie lubił tego filmu, a przynajmniej go nie cenił.
Myślę, że go paradoksalnie nie czuł, jakby to nie był jego film.
Mnie natomiast uwiódł. Oddawał w jakiś sposób stan mojego ducha
w tym okresie, kiedy oglądałem go pierwszy raz- na studiach. Po
wielu, wielu latach - mimo że zmienił się mój sposób patrzenia
na rzeczywistość- ten film nadal mnie urzekał. To zresztą dowód
na jego uniwersalizm. Choć był mocno wpisany w swoje czasy, dotykał
widzów z innych pokoleń. I myślę, że „Zimna wojna” ma szanse
stać się takim filmem. Choć mocno wpisana w historię - również
przez swój tytuł- dotyka tego, co ponadczasowe, uniwersalne, a
jednocześnie nie zawsze uchwytne.
Siła
tego filmu nie tkwi w precyzyjnym scenariuszu, dramaturgicznym węźle historii, intrygujących sylwetkach psychologicznych czy
wysublimowanej kompozycji. Pawlikowski stawia na impresję.
Chronologicznie ujmując swoją opowieść, zestawia ze sobą sceny,
które łączy naprawdę niewiele w treści. Sceny wydają się być
na granicy przypadku. Tym, co pozwala im zaistnieć na ekranie,
dotrzeć do nas, jest para bohaterów. Pozwala im spotkać się, a
później prowadzi ich w sposób pozornie kapryśny, fragmentaryczny.
Wrzucani od razu w sceny bez otwarcia i domknięcia, przyglądamy się
tej dwójce tu i teraz. Tak jak w przypadku filmu Wajdy jeden dzień
(noc) miał nam opowiedzieć wszystko o postaciach i całym
pokoleniu, tak tutaj fragmenty rzeczywistości, wyrwane z całości,
tkają skomplikowaną historię miłości. Oba filmy pozwalają nam przyjrzeć
się, poczuć, zanurzyć się w to, co tak naprawdę
niewypowiedziane, niewyartykułowane, nienazwane.
Pawlikowski ryzykował, bo stawia widzów w sytuacji dyskomfortu. Zamiast wiwisekcji związku, potoczystej narracji, dramaturgicznych napięć, wyrzuca nas poza opowiadaną historię. Często w filmie ważniejsze jest milczenie, to, czego brak, czego nie widzimy, a się domyślamy, a może trafniej - intuicyjnie czujemy. Dzięki temu melodramatyczny ton został zniuansowany, oddarty z czułostkowości, patosu. Sentymentalizm tej historii jest surowy, czarno- biały.
Z
konstrukcją postaci jest podobnie. Same w sobie nie wydają się
ekscytujące, nazbyt ciekawe. Narysowane kilkom kreskami- po prostu
są. I to bycie jest najważniejsze. Znów tu i teraz, w tym
konkretnym momencie. Ich spotkania nie są nazbyt romantyczne,
poetyckość jest delikatna, ale Pawlikowski ucieka też od mocnego
osadzenia w realizmie. A jednak ich miłość nas prowadzi i uwodzi,
choć w zasadzie prowadzi do banalnej puenty o nieśmiertelności
tego uczucia. Ciekawe jest to, że nie wiemy, skąd się tak naprawdę
wzięła, co jest jej spoiwem, co podsyca ten ogień i co zmusza bohaterów do irracjonalnych ( a może racjonalnych) wyborów. Miłość jest pewną
tajemnicą, od której Pawlikowski nie ucieka. Nie buduje jednak aury mistycznej, mimo tragicznego ( ? ) zakończenia. Za to daje nam
poczucie, że tym, co Wiktora i Zulę pcha w życiu, co nadaje sens ich byciu,
jest właśnie miłość.
Warto
zwrócić uwagę, iż ciekawszą postacią jest Wiktor. To on wybija
się na pierwszy plan, zajmuje więcej przestrzeni filmowej. Wydaje
się też postacią bardziej skomplikowaną, wewnętrznie głębszą,
intelektualnie i ideologicznie rozdygotaną. Czasami miałem
wrażenie, że to jego oczyma patrzymy na Zulę, a to wrażenie buduje
choćby scena ich pierwszego spotkania, czyli castingu, gdzie nie
tylko patrzy na dziewczynę, ale i w pewnym sensie tworzy. Tomasz
Kot zadaje sobie dużo trudu, by swego bohatera zbudować, ale to Joanna
Kulig i jej postać kradnie przedstawienie. Paradoks polega na tym,
że nie jest to wielka rola, w tym sensie, że Kulig wcale tak dużo nie
ma do zagrania, a kolejne sceny nie pozwalają jej wchodzić na
wyżyny aktorskich dokonań. Ale nie to miało być siłą tej roli.
Zachwyt jest o tyle uzasadniony, że tworzy tę postać jakby od
niechcenia, jakby improwizowała. Naturalność- to słowo brzmi
tutaj banalnie, ale jest trafne. Potrafi ona w filmie połączyć w
sobie prostotę, przaśność, chłopskie cwaniactwo, wyrachowanie z
pewną niefrasobliwością, liryzmem, tkliwością. Dosadna, pyskata,
zadziorna, a jednocześnie poetycka, nawet tragiczna. Kulig nie tyle
wygrywa te cechy, co one płyną z niej. Jest bardziej uczuciem niż
postacią.
Intrygujące
jest też wpisanie opowieści w historię Polski. Co ciekawe w
zasadzie jest ona tłem, pojawia się na drugim planie, a
Pawlikowski nie stara się jej pogłębiać, diagnozować, oceniać,
niuansować. Objawia się w formie drobnych obrazków, wśród których
poruszają się bohaterowie. Nie przerysowana, nie wynaturzona, ale
też nie zdemonizowana, co nie znaczy, że nie potrafi być groźna. Czasami
śmieszna, czasami opresyjna, ale niemal niewidoczna. A jednak tkwi
jak kolec, który trudno wyciągnąć i który bohaterom
przeszkadza. Różnice społeczne, kulturowe, granice ideologiczne,
bariery polityczne to wciąż, co nie pozwala im być razem. Ale to
nie historia jest główną bohaterką, więc też nie ona jest główną
przeszkodą na drodze tej dwójki. Zimna wojna toczy się w ich sercach.
Jednak
być może najbardziej karkołomnym pomysłem było pokazać ich
świat uczuć za pomocą muzyki. W ten sposób „Zimna wojna”
stała się filmem „muzycznym”. Gdyby ten pomysł nie wypalił,
filmu by nie było. Ale muzyka tworzy film, jego aurę, jego
osobowość. Jest też duże prawdopodobieństwo, iż to ona jest
fundamentem miłości Wiktora i Zuli, a może nawet mocniej- tym,
co ich zespala, rozbudza, nawiedza, odrzuca, zbliża. Jest częścią
ich osobowości, ale też ich historii. To ona zastępuje w filmie
epicki rozmach, to ona często zastępuje bohaterom dialog. Bo muzyka
to sposób ich komunikowania się ze sobą, artykułowania swoich
potrzeb, stanów emocjonalnych. Kluczowa piosenka „Dwa serduszka"
,śpiewana w filmie przez Joannę Kulig, za każdym razem rozbrzmiewa
inaczej, wyraża inne uczucia, a jednocześnie staje się symbolem
ich zniewolenia, samotności, rozdarcia.
I
ta muzyka, świetnie, świeżo brzmiąca w filmie Pawlikowskiego,
poprowadziła mnie do obrazu Wajdy. W „Niewinnych czarodziejach” nie
jest być może integralną częścią fabuły (choć główny
bohater gra na perkusji ), ale wydaje się, że bez niej tego filmu by
nie było. Jazzem przepełniona jest rzeczywistość ( Komeda,
Trzaskowski, Przybylska na ekranie), ale też jazzowa improwizacja
wybrzmiewa w obrazowaniu i aktorstwie, które jest improwizowane,
swobodne, jakby niedokończone. Liczy się każdy grymas, ruch, gest,
spojrzenie, które tworzą nastrój. Ta dbałość o szczegóły i
niuanse jest widoczna też u Pawlikowskiego. Wiele te filmy łączy,
ale oczywiście to nie jest sugestia, że twórca „Idy” w
jakikolwiek sposób nawiązuje do filmu Wajdy. To odrębne dzieła,
które łączy przede wszystkim mój odbiór, mój sposób patrzenia
na bohaterów. W obu filmach bohaterowie prowadzą grę przyciągania
i odpychania, pozostając niewinnymi czarodziejami
„Zimna
wojna” to obraz lakoniczny, ale gęsty, esencjonalny, bardzo
zmysłowy. I to truizm- ale świetnie sfotografowany. Melodramatyzm nabiera tu oddechu, a muzyka synestezyjnie dotyka. Czy jest
lepsza od „Idy”? Nie. „Ida” to dzieło pełniejsze, głębsze, bogatsze w znaczenia, wielopłaszczyznowe, dotykające każdego
sposobu odbioru. Ale „Zimna wojna” to kino, które uwodzić może...
i uwodzi.
Dla mnie długo w pamięci zostaje ostatnia scena. Bohaterowie siedzą na ławeczce pod samotnym drzewem. Niby czekają na śmierć. To kres ich drogi, a zarazem początek. Widzę w nich mitologiczne sylwetki Filemona i Baucis. Ta para staruszków nie odeszła z tego świata jak inni śmiertelnicy, wrosła w ziemię jako dwa splecione ze sobą drzewa. Starzy, a jednocześnie młodzi w miłości, po prostu niewinni czarodzieje.
…Mędrce
dawnych wieków
Zamykali się
szukać skarbów albo leków
I trucizn –
my niewinni młodzi czarodzieje
T.M.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz