WKRACZAJĄC W PUSTKĘ
W
trakcie filmu pomyślałem, że Gaspar Noe nie lubi widzów,
co zresztą w kinie autorskim jest jednak normą. Film jest
niesamowicie niewygodny. Dyskomfort, który wywołuje, pozostawia nas
na skrzyżowaniu szoku, napięcia, śmiechu i złości. To orgia
obrazów i dźwięków, potwornie intensywne i dezorientujące
doświadczenie, które sprawia, że czujesz pulsujący dreszcz i
ciągły wzrost napięcia. Climax
zostawia nas w bardzo niewygodnym miejscu, ale wywołanie u widzów
tak silnych fizycznych reakcji jest jednak nie lada osiągnięciem. Ekstremalność formy nie jest jednak celem samym w sobie.Noe popychając widzów do obserwowania skrajności
ludzkich zachowań, powraca do swoich tematycznych obsesji- do fascynacji
procesami narodzin i śmierci, reprodukcji i destrukcji.
Jest rok
1996. Grupa tancerzy, prowadzona przez choreografkę Selvę, zbiera
się w opuszczonej szkole, aby przeprowadzić próbę przed
amerykańską trasą koncertową. Potem bawią się, tańczą i
gadają do późna w nocy, upijając się domową sangrią. Sangria
została wzbogacona - czy to LSD czy innym narkotykiem - więc
impreza zaczyna się przerażająco wymykać spod kontroli. Uwięzieni
w budynku uczestnicy zabawy ulegają przemocy, psychozie i paranoi.
Zahamowania zaczynają wyparowywać, a szaleństwo przejmuje
kontrolę. Dyskoteka zamienia się w długą noc rozpusty, ekstazy i
rozpaczy.
Noe
tak tworzy opowieść, aby zakorzenić w nas atmosferę grozy. Już
pierwsza scena zainscenizowana jest tak jakby wyjęta była z
horroru. Zakrwawiona dziewczyna, ubrana w czarny podkoszulek, maszeruje
przez śnieg, wymachując rękoma. Kamera obserwuje ją z boskiej
perspektywy. Dziewczyna upada wreszcie w morze bieli, przyjmując
pozycję embrionalną. Kolejna scena sugeruje poetykę horroru
jeszcze w inny sposób- mały ekran telewizyjny, na którym śledzimy
przesłuchania z tancerzami, otoczony jest z jednej strony kasetami
VHS, z drugiej strony książkami (pochodzącymi najpewniej z
kolekcji samego Noe). Mamy tu horrory i thrillery „Suspirię
”Argento, „Salo” Pasoliniego, „Opętanie” Żuławskiego.
Antycypują one niebezpieczeństwo, grozę, śmierć, których nie
dostrzegają młodzi artyści. W końcu poetykę grozy buduje
przestrzeń- odizolowana, opustoszała szkoła z parkietem tanecznym,
licznymi wąskimi korytarzami i nie mniej licznymi salami- kamera
kreuje je w taki sposób, że zamieniają się w rodzaj labiryntu,
jaki znamy choćby z filmu „Halloween” czy „Carrie”, gdzie
postacie walczą, uciekają, wiją się i (w jednym przypadku)
podpalają.
Reżyser
nie buduje jednak w nas potrzeby strachu. Noe kreuje pewną umowną
przestrzeń, której nadaje charakter metafory. I to jest siła tego
filmu. Z jednej strony impresyjne, emocjonalne, sensoryczne
obrazowanie oparte na improwizacji, z drugiej - dramatyczna formuła,
niemal klasyczna- z jednością czasu, miejsca i akcji. Takie
połączenia rzadko się udają, tym razem taneczna, ekstremalnie
wizualna podróż pozwala twórcy przyjrzeć się współczesnemu
światu i nam samym. A spojrzenie to nie jest przyjazne.
Noe
nie wierzy w ludzkość. Jego Climax rozbija jakąkolwiek wiarę
w poczucie wspólnoty. Bohaterowie podczas wywiadu castingowego mówią
o swoich pragnieniach, oczekiwaniach, wartościach. Różnorodność
postaw jest pozorna, wypowiedzi się zlewają i budują obraz
kolorowej mieszanki ludzkiej, ale którą łączy taniec- rozumiany
jako pasja, sposób na życie, sposób na wyrażenie siebie.
Pierwsza
sekwencja choreograficzna tę jedność ukazuje. Tańczą
wszyscy, każdy tancerz ma swoje miejsce, ale każdego miejsce jest w
centrum. Jest w tym tańcu
synergia, spontaniczność, lekkość i radość. Kamera kręci się
wokół sali, płynie rytmicznie przez płeć, rasę, klasę
społeczną, tożsamość. Młodzi ludzie opowiadają tym tańcem
historię świata, który chcą zbudować, świata, w którym idee
Wielkiej Rewolucji Francuskiej- wolność, równość i braterstwo
rozbrzmiewają w rytmie „Supernature” i niemal neonowym blasku.
Nieprzypadkowo ( choć Noe twierdzi w wywiadach, że to jednak był
przypadek) tłem okazuje się ogromna, kolorowo intensywna flaga
francuska. Entuzjazm,
a jednocześnie perfekcjonizm bije nie tylko od samych tancerzy,
błyskotliwie wykonany numer taneczny zostaje uchwycony w
oszałamiający sposób przez kamerę. Zapierający dech w piersiach
spektakl choreograficzny pokazany jest bez efekciarstwa, za to z
emocjonalnym zaangażowaniem.
Harmonia
tańca, który jest skoordynowany i naznaczony poczuciem jedności,
zostaje natychmiast zaprzeczona, gdy tylko tancerze podzielą się na
prywatne grupy- po dwie, trzy osoby. Rozmowy, które oddzielają tę
sekwencję taneczną od następnej, choć czasem zabawne- zgrzytają . Ujawniają się animozje, pojawiają się obraźliwe uwagi o
charakterze seksualnym czy rasowym. Dostajemy przebłyski
wewnętrznych zazdrości, pragnień i innych emocji, które narosły
wraz z upływem czasu. Ich jedność zostaje rozbita przez orientację
seksualną, religię, płeć, światopogląd, pragnienia.
Konfiguracje, które się tworzą, zyskują tożsamość w opozycji
do innych. Zamiast się łączyć, dzielą się. Wyczuwamy napięcie i niepewność,
widzimy egoistyczną jednostkowość. Rozmowy piętrzą się,
gęstnieją ,nakładają i rozpadają.
Rozmowy
wciąż jednak pokryte są śmiechem, słowa brane są w nawias,
bohaterowie jeszcze grają, a maski nie opadają. Dysharmonia jednak
postępuje, co świetnie pokazuje druga scena taneczna. To są już
solówki, ukazane z góry, wykonane niemal maniakalnie. Kreują niebezpieczną energię, zahamowania i instynkty, niesamowite
stężenie emocji, jednak czysto indywidualnych. Teraz gdy wiemy, kim
są tancerze, czego pragną i co czują, ruchy każdej osoby zyskują
rodzaj emocjonalnego, nawet moralnego wartościowania. W ich
gestach i postawach wyczuwamy, z kim się kłócą, z kim się
konfrontują, kogo oceniają. Ruchy stają się bardziej seksualne i
agresywne, a nastrój staje się coraz bardziej groźny. Sangria, a w
zasadzie zawarty w niej narkotyk, przyśpiesza już tylko proces dezintegracji.
Rozpoczyna się jazda w dół, jazda do piekła. Bohaterowie zdają
sobie sprawę, że zostali odurzeni, ale ta wiedza niczego nie
zmienia. Pojawia się szukania winnego, co kreuje koncepcję kozła
ofiarnego, rodzi się agresja, a hedonizm zatapia swe kły.
Ale
to nie przemoc sprawia, że „Climax” jest wstrząsającym
doświadczeniem, to potencjał tej przemocy. Każda postać staje się
potencjalną ofiarą, każda postać potencjalnym napastnikiem. Gdy
kolejne incydenty atakują widza, staje się on równie paranoiczny
jak filmowe postacie, wyobrażając sobie każdą potencjalnie
przerażającą rzecz, jaka może się wydarzyć. Wszyscy stajemy w
obliczu wstrząsającego, przerażającego koszmaru, który zaczyna
się rozwijać. Jest nieunikniony, niepowstrzymany i tak intensywny,
że zaczyna mieć prawdziwy fizyczny wpływ na nasze ciało.
Rozpad
wspólnoty to dla Noe droga do piekła. I do tego piekła nas
zabiera. Coraz bardziej irracjonalne i halucynogenne zachowania
(kazirodczy seks, samookaleczenie, samobójstwo) ukazują to, co w
ludziach najgorsze. W ten sposób jesteśmy świadkiem rozpadu na
miarę wieży Babel. Tancerze chcieli stworzyć coś wielkiego
wspólnym wysiłkiem, jednak zamiast boskiej konstrukcji mamy
historię szybkiego upadku. Powrót do raju okazał się niemożliwy,
a Bóg nieobecny. W finale ludzie to już odrębne atomy połączone
w przypadkowe konfiguracje, to chaos, anarchia, dezintegracja.
Skojarzenia
z wieżą Babel o tyle są trafne, że nie tylko odsyłają do chaosu
i pomieszania. Są też sugestią odwiecznego pragnienia ludzkości,
by dotknąć nieba, by dotknąć doskonałości. Osobiście odczytuję
tę historię również jako swoiste wcielenie Ikaryjskiego lotu. W
sekwencji początkowej tancerze mówią o wyjeździe do Stanów jako
o marzeniu. Rozpiera ich młodość, energia, pewność siebie. Mają
talent, mają siłę, świat stoi przed nimi otworem. Mówią też
o przekraczaniu granic, o gotowości do poświęceń. Potwierdza to
taniec - ekstatyczny, pełen swobody, poczucia siły. Moc tworzenia ma być
lekarstwem na ich egzystencjalną rozpacz. Ale już rozmowy zdzierają
maski. Za pewnością siebie kryje się pustka, strach, przed
innością i przed samym sobą. Climax staje się opowieścią
o żywiole młodości, która gotowa jest przekroczyć wszelkie
bariery, ale kiedy te bariery padają, pojawia się zwierzęcy
strach, poczucie alienacji i samotności, zagubienie i niemoc,
wreszcie animalistyczne instynkty. Zamiast artystycznej doskonałości,
wszyscy rozpuszczają się w swoim pierwotnym zachowaniu. Pycha
prowadzi bohaterów do upadku.
Ale
bohaterem, który zaznacza swoją obecność w filmie, jest też
ciało, ciało, które tańczy. Pierwsza sekwencja, otwierająca
film, jest długa i statyczna. To zapis wywiadów z tancerzami,
którzy siedzą i odpowiadają na pytania. Po tej uwerturze dynamika
tańca nie tylko zaskakuje, ale niemal nas przytłacza. Układ
choreograficzny jest ekstatyczny, przestrzenny, płynny,
wszechogarniający. Tancerze pochłaniają parkiet, pochłaniają
życie. Bo to ciało pod wpływem muzyki ożywa - jak w historii o
Frankensteinie. I zostaje poddane eksperymentowi. Narkotyk pozwala
ciału przekraczać granice, drgać, rzucać się, krzyczeć,
walczyć. Uwalnia się, przekracza ramy. Bo ciało wprawione w ruch u
Noego nie może się zatrzymać, staje się bytem samym w sobie.
Przed oczami pojawił mi się film, który zrobił na mnie ogromne
wrażenie w dzieciństwie- „Czyż nie dobija się koni”. Maraton
taneczny staje się w nim metaforą życia - żeby istnieć, trzeba
tańczyć, nie można się zatrzymać. U twórcy „Love”
jest podobnie. Postacie wprawione raz w ruch nie mogą przestać się
ruszać, tyle że nie prą do przodu, a skręcają się, zwijają,
konwulsyjnie podrygują. To, co było kiedyś konstelacją
zindywidualizowanych ruchów, które razem pracują, rozpada się na
nieokreślone obrazy wirów i gestów. Każda osoba funkcjonuje na
swój własny sposób, ma swój własny rytm. Niektórzy podrygują
na parkiecie, chaotycznie i dziko. Inni biegają po korytarzach,
pełzają niemal po różnych pokojach ale też nigdy nie przestają
tańczyć. Muzyka nigdy się nie zatrzymuje, nawet gdy ludzkie krzyki
nasilają się. Skojarzenie z dance macabre w którymś momencie
wydawało mi się oczywiste. W rytmie muzyki bohaterowie zmierzają w
bezdenne czeluście swoich umysłów, by zmierzyć się z samym sobą
i swoją nicością. By rozpaść się, ulec dezintegracji.
Bohaterowie
Noégo uciekali od rzeczywistości z obawy przed pustką, w
poszukiwaniu pełni. Jak wspomniałem wcześniej- powrót do raju jest niemożliwy. Noe pozbawia nas nadziei już pierwszą sceną,
która jest jednocześnie fabularnie ostatnią. Maszerująca w śniegu
postać to Lou, wspomniany wcześniej kozioł ofiarny, dziewczyna w
ciąży, która została napiętnowana, „zmuszona” do
samookaleczenia, wreszcie brutalnie skopana. Jej skrwawiona sylwetka
sugeruje najprawdopodobniej poronienie. Scena ma niemal sakralny
charakter- dziewicze morze bieli i istota, którą z powrotem
przyjmuje ziemia. Jak dziecko, które wraca do łona, co podkreśla
śnieżna kołdra otulająca zwłoki. Apokaliptyczność obrazu jest
jednoznaczna. Dziewczyna jest tą, której jako jedynej udało się
uciec, ale tylko po to, by zniknąć w pustce, która pochłania
wszystko. Śmierć dziecka dopełnia wizji upadku. Ale jak głosił
jeden z trzech kluczowych napisów w filmie- „Życie jest
kolektywną niemożliwością”.
Nie
byłoby jednak Climaxu, gdyby nie muzyka. Akcja tej szalonej
opowieści rozgrywa się w roku 1995, więc argentyńsko- francuski
filmowiec buduje ścieżkę dźwiękową w oparciu o brzmienia
transowe, hipnotyczne, elektroniczne. Choć film rozpoczyna radosny
kawałek Cerrone, to ścieżka opiera się na brzmieniach takich
zespołów jak Daft Punk i Aphex Twin. Muzyka nigdy nie odpuszcza,
staje się integralną częścią świata Noego. Podobnie jak kolory.
Rzeczywistość Climaxu przesycony jest paletą czerwieni,
zieleni i niebieskiego. Kolory pulsują, wchłaniają, ale też
odgrywają rolę w budowaniu przestrzeni - zielone odcienie sypialni
pomagają odróżnić akcję od czerwieni sali gimnastycznej i
niebieskiego korytarza. A demoniczne światło i cienie budują
obrazy, jakich doświadczamy podczas halucynacji.
Najważniejszą
rolę spełnia jednak kamera Benota Debie. Climax jest kręcony
za pomocą pojedynczych długich ujęć, więc kadrowanie akcji i
sposób poruszania się bohaterów w przestrzeni są integralną
częścią energii i tonu filmu. Kamera faluje, wiruje, jakby sama
była pod wpływem LSD, nieustannie przeskakuje ramę obrazu,
destabilizując nasze zdolności percepcyjne. Płynność nie pozwala
ustalić spójności przestrzennej, zniekształca ją, zaciera
granicę między widzem a bohaterami. Im głębiej bohaterowie
wchodzą w swoją psychozę chemiczną, tym bardziej kamera odwraca
ramę. W końcu podłoga i sufit zostają odwrócone, a świat staje
w sposób akrobatyczny na głowie. Poczucie pustki zostaje zastąpione
przez wrażenie totalnego chaosu, przypominającego płótna Boscha
(plastyczność wizji Noego jest niemal oczywista), pełne ciał
wijących się i rozpadających.
Climax
to zmysłowe przeciążenie, które prowadzi nas nad przepaść.
Niezapomniane doznanie estetyczne, a na pewno rytmiczne. To
halucynogenna rzeź zadziwiająca pod względem intensywności
wizualnej, wywołująca niszczące nas emocje, nawet jeśli nie
jesteśmy całkowicie pewni, co się stało. W
ten sposób Noe bada bestię, która leży w każdym z nas. Pozostaje
tylko zanurzyć się w ten anarchistyczny taniec pełen pierwotnych
namiętności i zwierzęcych impulsów, choć doznania przyjemne nie
będą.
T.M.
T.M.