czwartek, 25 października 2018

                                                               CLIMAX


WKRACZAJĄC W PUSTKĘ 
W trakcie filmu pomyślałem, że Gaspar Noe nie lubi widzów, co zresztą w kinie autorskim  jest jednak normą. Film jest niesamowicie niewygodny. Dyskomfort, który wywołuje, pozostawia nas na skrzyżowaniu szoku, napięcia, śmiechu i złości. To orgia obrazów i dźwięków, potwornie intensywne i dezorientujące doświadczenie, które sprawia, że czujesz pulsujący dreszcz i ciągły wzrost napięcia. Climax zostawia nas w bardzo niewygodnym miejscu, ale wywołanie u widzów tak silnych fizycznych reakcji jest jednak nie lada osiągnięciem. Ekstremalność formy nie jest jednak celem samym w sobie.Noe popychając widzów do obserwowania skrajności ludzkich zachowań, powraca do swoich  tematycznych obsesji- do fascynacji procesami narodzin i śmierci, reprodukcji i destrukcji.

Jest rok 1996. Grupa tancerzy, prowadzona przez choreografkę Selvę, zbiera się w opuszczonej szkole, aby przeprowadzić próbę przed amerykańską trasą koncertową. Potem bawią się, tańczą i gadają do późna w nocy, upijając się domową sangrią. Sangria została wzbogacona - czy to LSD czy innym narkotykiem - więc impreza zaczyna się przerażająco wymykać spod kontroli. Uwięzieni w budynku uczestnicy zabawy ulegają przemocy, psychozie i paranoi. Zahamowania zaczynają wyparowywać, a szaleństwo przejmuje kontrolę. Dyskoteka zamienia się w długą noc rozpusty, ekstazy i rozpaczy.


Noe tak tworzy opowieść, aby zakorzenić w nas atmosferę grozy. Już pierwsza scena zainscenizowana jest tak jakby wyjęta była z horroru. Zakrwawiona dziewczyna, ubrana w czarny podkoszulek, maszeruje przez śnieg, wymachując rękoma. Kamera obserwuje ją z boskiej perspektywy. Dziewczyna upada wreszcie w morze bieli, przyjmując pozycję embrionalną. Kolejna scena sugeruje poetykę horroru jeszcze w inny sposób- mały ekran telewizyjny, na którym śledzimy przesłuchania z tancerzami, otoczony jest z jednej strony kasetami VHS, z drugiej strony książkami (pochodzącymi najpewniej z kolekcji samego Noe). Mamy tu horrory i thrillery „Suspirię ”Argento, „Salo” Pasoliniego, „Opętanie” Żuławskiego. Antycypują one niebezpieczeństwo, grozę, śmierć, których nie dostrzegają młodzi artyści. W końcu poetykę grozy buduje przestrzeń- odizolowana, opustoszała szkoła z parkietem tanecznym, licznymi wąskimi korytarzami i nie mniej licznymi salami- kamera kreuje je w taki sposób, że zamieniają się w rodzaj labiryntu, jaki znamy choćby z filmu „Halloween” czy „Carrie”, gdzie postacie walczą, uciekają, wiją się i (w jednym przypadku) podpalają.

Reżyser nie buduje jednak w nas potrzeby strachu. Noe kreuje pewną umowną przestrzeń, której nadaje charakter metafory. I to jest siła tego filmu. Z jednej strony impresyjne, emocjonalne, sensoryczne obrazowanie oparte na improwizacji, z drugiej - dramatyczna formuła, niemal klasyczna- z jednością czasu, miejsca i akcji. Takie połączenia rzadko się udają, tym razem taneczna, ekstremalnie wizualna podróż pozwala twórcy przyjrzeć się współczesnemu światu i nam samym. A spojrzenie to  nie jest przyjazne.

Noe nie wierzy w ludzkość. Jego Climax rozbija jakąkolwiek wiarę w poczucie wspólnoty. Bohaterowie podczas wywiadu castingowego mówią o swoich pragnieniach, oczekiwaniach, wartościach. Różnorodność postaw jest pozorna, wypowiedzi się zlewają i budują obraz kolorowej mieszanki ludzkiej, ale którą łączy taniec- rozumiany jako pasja, sposób na życie, sposób na wyrażenie siebie. Pierwsza sekwencja choreograficzna tę jedność ukazuje. Tańczą wszyscy, każdy tancerz ma swoje miejsce, ale każdego miejsce jest w centrum. Jest w tym tańcu synergia, spontaniczność, lekkość i radość. Kamera kręci się wokół sali, płynie rytmicznie przez płeć, rasę, klasę społeczną, tożsamość. Młodzi ludzie opowiadają tym tańcem historię świata, który chcą zbudować, świata, w którym idee Wielkiej Rewolucji Francuskiej- wolność, równość i braterstwo rozbrzmiewają w rytmie „Supernature” i niemal neonowym blasku. Nieprzypadkowo ( choć Noe twierdzi w wywiadach, że to jednak był przypadek) tłem okazuje się ogromna, kolorowo intensywna flaga francuska. Entuzjazm, a jednocześnie perfekcjonizm bije nie tylko od samych tancerzy, błyskotliwie wykonany numer taneczny zostaje uchwycony w oszałamiający sposób przez kamerę. Zapierający dech w piersiach spektakl choreograficzny pokazany jest bez efekciarstwa, za to z emocjonalnym zaangażowaniem.
Harmonia tańca, który jest skoordynowany i naznaczony poczuciem jedności, zostaje natychmiast zaprzeczona, gdy tylko tancerze podzielą się na prywatne grupy- po dwie, trzy osoby. Rozmowy, które oddzielają tę sekwencję taneczną od następnej, choć czasem zabawne- zgrzytają . Ujawniają się animozje, pojawiają się obraźliwe uwagi o charakterze seksualnym czy rasowym. Dostajemy przebłyski wewnętrznych zazdrości, pragnień i innych emocji, które narosły wraz z upływem czasu. Ich jedność zostaje rozbita przez orientację seksualną, religię, płeć, światopogląd, pragnienia. Konfiguracje, które się tworzą, zyskują tożsamość w opozycji do innych. Zamiast się łączyć, dzielą się. Wyczuwamy napięcie i niepewność, widzimy egoistyczną jednostkowość. Rozmowy piętrzą się, gęstnieją ,nakładają i rozpadają. 
 

Rozmowy wciąż jednak pokryte są śmiechem, słowa brane są w nawias, bohaterowie jeszcze grają, a maski nie opadają. Dysharmonia jednak postępuje, co świetnie pokazuje druga scena taneczna. To są już solówki, ukazane z góry, wykonane niemal maniakalnie. Kreują niebezpieczną energię, zahamowania i instynkty, niesamowite stężenie emocji, jednak czysto indywidualnych. Teraz gdy wiemy, kim są tancerze, czego pragną i co czują, ruchy każdej osoby zyskują rodzaj emocjonalnego, nawet moralnego wartościowania. W ich gestach i postawach wyczuwamy, z kim się kłócą, z kim się konfrontują, kogo oceniają. Ruchy stają się bardziej seksualne i agresywne, a nastrój staje się coraz bardziej groźny. Sangria, a w zasadzie zawarty w niej narkotyk, przyśpiesza już tylko proces dezintegracji. Rozpoczyna się jazda w dół, jazda do piekła. Bohaterowie zdają sobie sprawę, że zostali odurzeni, ale ta wiedza niczego nie zmienia. Pojawia się szukania winnego, co kreuje koncepcję kozła ofiarnego, rodzi się agresja, a hedonizm zatapia swe kły.

Ale to nie przemoc sprawia, że „Climax” jest wstrząsającym doświadczeniem, to potencjał tej przemocy. Każda postać staje się potencjalną ofiarą, każda postać potencjalnym napastnikiem. Gdy kolejne incydenty atakują widza, staje się on równie paranoiczny jak filmowe postacie, wyobrażając sobie każdą potencjalnie przerażającą rzecz, jaka może się wydarzyć. Wszyscy stajemy w obliczu wstrząsającego, przerażającego koszmaru, który zaczyna się rozwijać. Jest nieunikniony, niepowstrzymany i tak intensywny, że zaczyna mieć prawdziwy fizyczny wpływ na nasze ciało.

Rozpad wspólnoty to dla Noe droga do piekła. I do tego piekła nas zabiera. Coraz bardziej irracjonalne i halucynogenne zachowania (kazirodczy seks, samookaleczenie, samobójstwo) ukazują to, co w ludziach najgorsze. W ten sposób jesteśmy świadkiem rozpadu na miarę wieży Babel. Tancerze chcieli stworzyć coś wielkiego wspólnym wysiłkiem, jednak zamiast boskiej konstrukcji mamy historię szybkiego upadku. Powrót do raju okazał się niemożliwy, a Bóg nieobecny. W finale ludzie to już odrębne atomy połączone w przypadkowe konfiguracje, to chaos, anarchia, dezintegracja.

Skojarzenia z wieżą Babel o tyle są trafne, że nie tylko odsyłają do chaosu i pomieszania. Są też sugestią odwiecznego pragnienia ludzkości, by dotknąć nieba, by dotknąć doskonałości. Osobiście odczytuję tę historię również jako swoiste wcielenie Ikaryjskiego lotu. W sekwencji początkowej tancerze mówią o wyjeździe do Stanów jako o marzeniu. Rozpiera ich młodość, energia, pewność siebie. Mają talent, mają siłę, świat stoi przed nimi otworem. Mówią też o przekraczaniu granic, o gotowości do poświęceń. Potwierdza to taniec - ekstatyczny, pełen swobody, poczucia siły. Moc tworzenia ma być lekarstwem na ich egzystencjalną rozpacz. Ale już rozmowy zdzierają maski. Za pewnością siebie kryje się pustka, strach, przed innością i przed samym sobą. Climax staje się opowieścią o żywiole młodości, która gotowa jest przekroczyć wszelkie bariery, ale kiedy te bariery padają, pojawia się zwierzęcy strach, poczucie alienacji i samotności, zagubienie i niemoc, wreszcie  animalistyczne instynkty. Zamiast artystycznej doskonałości, wszyscy rozpuszczają się w swoim pierwotnym zachowaniu. Pycha prowadzi bohaterów do upadku.


Ale bohaterem, który zaznacza swoją obecność w filmie, jest też ciało, ciało, które tańczy. Pierwsza sekwencja, otwierająca film, jest długa i statyczna. To zapis wywiadów z tancerzami, którzy siedzą i odpowiadają na pytania. Po tej uwerturze dynamika tańca nie tylko zaskakuje, ale niemal nas przytłacza. Układ choreograficzny jest ekstatyczny, przestrzenny, płynny, wszechogarniający. Tancerze pochłaniają parkiet, pochłaniają życie. Bo to ciało pod wpływem muzyki ożywa - jak w historii o Frankensteinie. I zostaje poddane eksperymentowi. Narkotyk pozwala ciału przekraczać granice, drgać, rzucać się, krzyczeć, walczyć. Uwalnia się, przekracza ramy. Bo ciało wprawione w ruch u Noego nie może się zatrzymać, staje się bytem samym w sobie. Przed oczami pojawił mi się film, który zrobił na mnie ogromne wrażenie w dzieciństwie- „Czyż nie dobija się koni”. Maraton taneczny staje się w nim metaforą życia - żeby istnieć, trzeba tańczyć, nie można się zatrzymać. U twórcy „Love” jest podobnie. Postacie wprawione raz w ruch nie mogą przestać się ruszać, tyle że nie prą do przodu, a skręcają się, zwijają, konwulsyjnie podrygują. To, co było kiedyś konstelacją zindywidualizowanych ruchów, które razem pracują, rozpada się na nieokreślone obrazy wirów i gestów. Każda osoba funkcjonuje na swój własny sposób, ma swój własny rytm. Niektórzy podrygują na parkiecie, chaotycznie i dziko. Inni biegają po korytarzach, pełzają niemal po różnych pokojach ale też nigdy nie przestają tańczyć. Muzyka nigdy się nie zatrzymuje, nawet gdy ludzkie krzyki nasilają się. Skojarzenie z dance macabre w którymś momencie wydawało mi się oczywiste. W rytmie muzyki bohaterowie zmierzają w bezdenne czeluście swoich umysłów, by zmierzyć się z samym sobą i swoją nicością. By rozpaść się, ulec dezintegracji.

Bohaterowie Noégo uciekali od rzeczywistości z obawy przed pustką, w poszukiwaniu pełni. Jak wspomniałem wcześniej- powrót do raju jest niemożliwy. Noe pozbawia nas nadziei już pierwszą sceną, która jest jednocześnie fabularnie ostatnią. Maszerująca w śniegu postać to Lou, wspomniany wcześniej kozioł ofiarny, dziewczyna w ciąży, która została napiętnowana, „zmuszona” do samookaleczenia, wreszcie brutalnie skopana. Jej skrwawiona sylwetka sugeruje najprawdopodobniej poronienie. Scena ma niemal sakralny charakter- dziewicze morze bieli i istota, którą z powrotem przyjmuje ziemia. Jak dziecko, które wraca do łona, co podkreśla śnieżna kołdra otulająca zwłoki. Apokaliptyczność obrazu jest jednoznaczna. Dziewczyna jest tą, której jako jedynej udało się uciec, ale tylko po to, by zniknąć w pustce, która pochłania wszystko. Śmierć dziecka dopełnia wizji upadku. Ale jak głosił jeden z trzech kluczowych napisów w filmie- „Życie jest kolektywną niemożliwością”.

Nie byłoby jednak Climaxu, gdyby nie muzyka. Akcja tej szalonej opowieści rozgrywa się w roku 1995, więc argentyńsko- francuski filmowiec buduje ścieżkę dźwiękową w oparciu o brzmienia transowe, hipnotyczne, elektroniczne. Choć film rozpoczyna radosny kawałek Cerrone, to ścieżka opiera się na brzmieniach takich zespołów jak Daft Punk i Aphex Twin. Muzyka nigdy nie odpuszcza, staje się integralną częścią świata Noego. Podobnie jak kolory. Rzeczywistość Climaxu przesycony jest paletą czerwieni, zieleni i niebieskiego. Kolory pulsują, wchłaniają, ale też odgrywają rolę w budowaniu przestrzeni - zielone odcienie sypialni pomagają odróżnić akcję od czerwieni sali gimnastycznej i niebieskiego korytarza. A demoniczne światło i cienie budują obrazy, jakich doświadczamy podczas halucynacji. 

Najważniejszą rolę spełnia jednak kamera Benota Debie. Climax jest kręcony za pomocą pojedynczych długich ujęć, więc kadrowanie akcji i sposób poruszania się bohaterów w przestrzeni są integralną częścią energii i tonu filmu. Kamera faluje, wiruje, jakby sama była pod wpływem LSD, nieustannie przeskakuje ramę obrazu, destabilizując nasze zdolności percepcyjne. Płynność nie pozwala ustalić spójności przestrzennej, zniekształca ją, zaciera granicę między widzem a bohaterami. Im głębiej bohaterowie wchodzą w swoją psychozę chemiczną, tym bardziej kamera odwraca ramę. W końcu podłoga i sufit zostają odwrócone, a świat staje w sposób akrobatyczny na głowie. Poczucie pustki zostaje zastąpione przez wrażenie totalnego chaosu, przypominającego płótna Boscha (plastyczność wizji Noego jest niemal oczywista), pełne ciał wijących się i rozpadających. 

Climax to zmysłowe przeciążenie, które prowadzi nas nad przepaść. Niezapomniane doznanie estetyczne, a na pewno rytmiczne. To halucynogenna rzeź zadziwiająca pod względem intensywności wizualnej, wywołująca niszczące nas emocje, nawet jeśli nie jesteśmy całkowicie pewni, co się stało. W ten sposób Noe bada bestię, która leży w każdym z nas. Pozostaje tylko zanurzyć się w ten anarchistyczny taniec pełen pierwotnych namiętności i zwierzęcych impulsów, choć doznania przyjemne nie będą.
T.M.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz