niedziela, 8 grudnia 2019


                                                     MAELSTROM


GRA PRZYPADKU I PRZEZNACZENIA 
 
Związki tego filmu z twórczością Kieślowskiego wydają się oczywiste i, co ważne, świadome. Nie jest to bynajmniej zarzut, szczególnie kiedy twórca „Czerwonego” jest jednym z moich mistrzów kina. Oczywiście jeśli inspiracja nie zamienia się w tanią podróbkę ani epigońskie popłuczyny. A gdy jeszcze reżyser ma talent i wizję artystyczną swego dzieła, można spodziewać się ciekawych efektów. Film Denisa Villeneuve możemy właśnie uznać za ciekawy przypadek romansu z twórczością Kieślowskiego. I świetny początek (to jego drugi film) Kanadyjczyka, który uchodzi za jedną z największych nadziei (już spełnionych) współczesnego kina. Maelstrom to fascynująca przypowieść otwarta na wiele interpretacji. Czarna komedia, która mówi, że los jest przewrotny, a życie pozbawione sensu, mroczna bajka o miłości i śmierci.
 
Maelstrom opowiada historię 25-letniej mieszkanki Montrealu, Bibiane. Jest ona kobietą bogatą, atrakcyjną, mieszkającą w dużym apartamencie i prowadzącą sieć luksusowych butików. Po prostu jest to kobieta sukcesu. A raczej trzeba powiedzieć –powinna być. Już pierwsze sceny pokazują nam bohaterkę na granicy załamania psychicznego. Reżyser Bibiane od razu umieszcza w drodze na osobistą Golgotę. Dokładnie na fotelu ginekologicznym, który staje się stacją męki, bynajmniej nie ostatnią. Ale też nie pierwszą. Choć nic nie wiemy o wcześniejszym życiu kobiety, usunięcie ciąży jest konsekwencją jej pustego i przygnębiającego bytowania. Nie tylko nie towarzyszy jej przy zabiegu ojciec dziecka, ale nigdy nawet nie pojawia się wzmianka o nim.


Kolejne odsłony obrazują nam kobietę samotną, zamkniętą w sobie, odizolowaną od świata i ludzi. Mimo tego, że jest kobietą interesu, znaną i otoczoną ludźmi, żyje jakby w kokonie, osaczona przez rzeczywistość. Wydaje się pozbawiona tożsamości, zwłaszcza, że żyje w cieniu swojej słynnej matki i apodyktycznego brata. Świetnie pokazuje to scena u fotografa, który stylizując ją na matkę, każe jej być przezroczystą. Widać, że żyje w emocjonalnym niebycie, nie mogąc nawiązać kontaktu z innymi ludźmi. Wszystko wokół niej jest jakieś płytkie i nierzeczywiste. Bibiane trwa i nic poza tym.

Usunięcie ciąży przytłacza ją i pociąga za sobą splot kolejnych niefortunnych, dramatycznych wydarzeń. To właśnie oznacza tytuł Maelstrom – silny, zimny prąd, który ciągnie bohaterkę za sobą. To jak wir, który zabiera na samo dno. Nie pomaga pocieszenie koleżanki, która przechodziła przez to trzy razy. I choć Bibiane nie artykułuje ani religijnych ani etycznych wątpliwości, widzimy na jej twarzy autentyczne cierpienie. Traci samoświadomość i tym samym kontrolę nad sobą, oddając się w ręce przypadku. A przypadek prowadzi ją przez utratę pracy i alkohol do nieumyślnego zabójstwa. Potrąca człowieka, który doczłapawszy do domu, umiera, o czym Bibiane dowiaduje się z gazety Stąd już krok do samobójstwa. Nie przypadkowo próbuje się utopić . Widzimy ją jak z samochodem wpada w ciemną wodną otchłań i znika. Maelstrom wciągnął ją tam, skąd nie ma powrotu. Ale tylko pozornie. Jak mówi narrator – los daje drugą szansę, jeśli przetrwa, przyda sobie prawo do życia. Droga na powierzchnię z samego dna jest niełatwa, ale Bibiane ją podejmie- długą drogę do w stronę rzeczywistości.


Warto zwrócić uwagę, że wydarzenie to nie tylko oddziela dwa etapy życia bohaterki, ale też materię filmu. Ta część historii jest spokojniejsza, wolniejsza, mniej rozedrgana, bardziej jednorodna. Wpisuje się w tę tonację postać Eviana, syna ofiary Bibiane. To on przyniesie ocalenie dziewczynie. Co ciekawe – jest nurkiem głębinowym, a więc posiada profesję idealną do ratowania kogoś z dna wodnego wiru. Ale żeby ja uratował, Bibiane musi poddać się impulsowi, który najpierw pcha ją na pogrzeb swojej ofiary, potem skłania do pomocy przy rzeczach zabitego, a na koniec zmusza do wyciągnięcia Eviana z samolotu i spędzania z nim nocy. To nie pożądanie nią kieruje, ale uczucie, nienazwane, ślepe, potrzeba dotyku, obdarzenia kogoś ciepłem. Bibiane otwiera się w ten sposób na drugiego człowieka. A tak sposób spłaca dług, bo samolot, którym miał lecieć Evian, rozbił się. Potrzeba jeszcze tylko spowiedzi, aby naruszony porządek jej życia został przywrócony. 
 
Dużo w tym, jak mówiłem, twórcy Niebieskiego. Podobnie jak Kieślowski, Villeneuve kreśli świat, w którym ma miejsce i przypadek, i przeznaczenie. Świat, w którym wszystkie elementy są połączone cieniutkim, niemal niewidocznymi nitkami, tkając sieć licznych zależności. Rzeczywistość, w której istnieje sens, choć wydaje się on często absurdalny. Trzeba tylko chcieć go zauważyć. Zresztą Kieślowskiego widać także w innych elementach filmu. Wiele kadrów filmu ma siłę estetycznego obrazowania, znaną nam z Trzech Kolorów. Podobnie jest z tonacją barwną, dość intensywną w niektórych partiach. W malarskich kompozycjach operatora kolor niebieski wydaje się wszechobecny. Zawieszenie kamery nad twarzą czy przedmiotem też ma walor estetyzujący. Scena ,w której na nieruchomą twarz Bibiane opadają promienie słońca, a na kawiarnianym stoliku przyglądamy się filiżance kawy przypomina Niebieskiego, zwłaszcza, że Bibianne jest siostrą duchową bohaterki Kieślowskiego, granej przez Juliette Binoche. I podobnie jak polski reżyser, Villeneuve niemal cały swój film opiera na bohaterce, wiele czasu poświęcając jej twarzy. Na szczęście Bibiane nie jej kalką, ale postacią indywidualną, bogatą i o dużej sile oddziaływania. Ogromna w tym zasługa kanadyjskiej aktorki, Marie- Josee Croze. Świetnie operuje ona swoim ciałem. Bez zbędnych ruchów, widzimy jak cała jej osoba cierpi, kurczy się, rozpada. Podobnie z twarzą. Kamera wielokrotnie na niej się zatrzymuje, ale najczęściej pozostaje ona nieruchoma, albo naruszona lekkim grymasem. Dzięki jednak napięciu, widocznym choćby w oczach, nie zatrzymujemy się na powierzchni, ale wchodzimy głębiej, w świat niewyrażalnych emocji. Pozbawiona ekspresji i sztuczności, wydaje się grać wnętrzem. Przekonywująca i poruszająca, tworzy na ekranie prawdziwy dramat.


Ale film dramatem nie jest, raczej czarną komedią, jak widzi to sam reżyser. Całość jest wzięta w cudzysłów i to dość spory. Historię Bibiane opowiada duża ryba tuż przed swoją śmiercią od rzeźniczego noża. W pierwszej scenie jesteśmy w jakiejś pradawnej rzeźni, gdzie ogromny, półnagi mężczyzna ostrzy wielki nóż i zbliża się do zmasakrowanej ryby, która przemawia ludzkim głosem: "Zostało mi niewiele czasu. Muszę wykorzystać swój ostatni oddech, by opowiedzieć wam historię, bardzo piękną historię... To stara opowieść, która zaczyna się od czyjegoś odejścia”. Zabieg ten dla jednych jest pustą zabawą, dla innych nadaje głębszy, choć groteskowy charakter całej opowieści. Jestem w stanie przychylić się do tej drugiej opinii. Villeneuve mówił przy realizacji filmu o swej fascynacji mitologią nordycką i choć trudno mi to zweryfikować, muszę przyznać, że udało mu się nakreślić dawność, mityczność całej historii, która jest stara jak świat. Czy wybranie ryby na narratora jest podyktowane jej mądrością czy właśnie pradawnością, nie wiem, ale nie ulega wątpliwości, że reżyser buduje sferę symboliczną wokół wody, która jest obecna w wielu odsłonach. Na pewno jest źródłem życia i śmierci. Na pewno też ma moc oczyszczenia, co lustrują obrazy Bibiane pod prysznicem. Woda pojawia się niemal pod każdą postacią .W końcu warto też zwrócić uwagę, że historię nie opowiada jedna ryba, każda kolejna kontynuuje rolę swojego martwego poprzednika, co nawiązuje do mitologicznej funkcji bajarza. Najważniejsza jest bowiem opowieść.

A jak powiedziałem opowieść jest zawieszona między koszmarem a śmiechem. Villeneuve balansuje, moim zdaniem dość umiejętnie, choć czasem ryzykownie, między sprzecznymi emocjami. A ogromna role spełnia w tym muzyka. Z jednej strony operowa, pompatyczna, dramatyczna idąca tropem Niebieskiego, ale z drugiej zwiewna, lekka, poetycka w wykonaniu Charlesa Aznavoura. A najciekawsze, że dobierana często na zasadzie sprzeczności z obrazem, jak w scenie aborcji, kiedy już po wszystkim rozbrzmiewa radosne "Good Morning Starshine" z musicalu "Hair". Pomysłów formalnych ma Kanadyjczyk więcej, na przykład z narracją, zapętla akcję, wykonuje drobne skoki czasowe, pokazuje sytuacją z różnych punktów widzenia. Podobnie wykorzystuje montaż i zdjęcia- jako sugestywne środki budowania historii i klimatu. Na szczęście nie przesadza i nie folguje artystycznym manierom za bardzo.


Film jest dynamiczny i skondensowany, może zbyt krótki na taką ilość treści, a może zbyt zapatrzony w europejskie kino. Nie ulega jednak wątpliwości, że dotyka czegoś ważnego i zapada w pamięć. Niekonwencjonalny i niepokojący, przejmujący i błyskotliwy. No i ta puenta. Po opowiedzeniu historii ryba zwraca się do nas : Nie pozostaje mi nic innego, jak wyjawić tajemnicę waszego istnienia.Wszyscy jesteście…
I w tym momencie nóż rzeźnika kończy dzieło.

Samo życie
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz