GRA PRZYPADKU I PRZEZNACZENIA
Związki tego filmu z
twórczością Kieślowskiego wydają się oczywiste i, co ważne,
świadome. Nie jest to bynajmniej zarzut, szczególnie kiedy twórca
„Czerwonego” jest jednym z moich mistrzów kina.
Oczywiście jeśli inspiracja nie zamienia się w tanią podróbkę
ani epigońskie popłuczyny. A gdy jeszcze reżyser ma talent i wizję
artystyczną swego dzieła, można spodziewać się ciekawych
efektów. Film Denisa Villeneuve możemy właśnie uznać za ciekawy
przypadek romansu z twórczością Kieślowskiego. I świetny
początek (to jego drugi film) Kanadyjczyka, który uchodzi za jedną
z największych nadziei (już spełnionych) współczesnego kina.
Maelstrom to
fascynująca przypowieść otwarta na wiele interpretacji. Czarna
komedia, która mówi, że los jest przewrotny, a życie pozbawione
sensu, mroczna bajka o miłości i śmierci.
Maelstrom opowiada
historię 25-letniej mieszkanki Montrealu, Bibiane. Jest ona kobietą
bogatą, atrakcyjną, mieszkającą w dużym apartamencie i
prowadzącą sieć luksusowych butików. Po prostu jest to kobieta
sukcesu. A raczej trzeba powiedzieć –powinna być. Już pierwsze
sceny pokazują nam bohaterkę na granicy załamania psychicznego.
Reżyser Bibiane od razu umieszcza w drodze na osobistą Golgotę.
Dokładnie na fotelu ginekologicznym, który staje się stacją męki,
bynajmniej nie ostatnią. Ale też nie pierwszą. Choć nic nie wiemy
o wcześniejszym życiu kobiety, usunięcie ciąży jest
konsekwencją jej pustego i przygnębiającego bytowania. Nie tylko
nie towarzyszy jej przy zabiegu ojciec dziecka, ale nigdy nawet nie
pojawia się wzmianka o nim.
Kolejne odsłony obrazują nam
kobietę samotną, zamkniętą w sobie, odizolowaną od świata i
ludzi. Mimo tego, że jest kobietą interesu, znaną i otoczoną
ludźmi, żyje jakby w kokonie, osaczona przez rzeczywistość.
Wydaje się pozbawiona tożsamości, zwłaszcza, że żyje w cieniu
swojej słynnej matki i apodyktycznego brata. Świetnie pokazuje to
scena u fotografa, który stylizując ją na matkę, każe jej być
przezroczystą. Widać, że żyje w emocjonalnym niebycie, nie mogąc
nawiązać kontaktu z innymi ludźmi. Wszystko wokół niej jest
jakieś płytkie i nierzeczywiste. Bibiane trwa i nic poza tym.
Usunięcie
ciąży przytłacza ją i pociąga za sobą splot kolejnych
niefortunnych, dramatycznych wydarzeń. To właśnie oznacza tytuł
Maelstrom – silny, zimny prąd, który ciągnie bohaterkę za sobą.
To jak wir, który zabiera na samo dno. Nie pomaga pocieszenie
koleżanki, która przechodziła przez to trzy razy. I choć Bibiane
nie artykułuje ani religijnych ani etycznych wątpliwości, widzimy
na jej twarzy autentyczne cierpienie. Traci samoświadomość i tym
samym kontrolę nad sobą, oddając się w ręce przypadku. A
przypadek prowadzi ją przez utratę pracy i alkohol do nieumyślnego
zabójstwa. Potrąca człowieka, który doczłapawszy do domu,
umiera, o czym Bibiane dowiaduje się z gazety Stąd już krok do
samobójstwa. Nie przypadkowo próbuje się utopić . Widzimy ją jak
z samochodem wpada w ciemną wodną otchłań i znika. Maelstrom
wciągnął ją tam, skąd nie ma powrotu. Ale tylko pozornie. Jak
mówi narrator – los daje drugą szansę, jeśli przetrwa,
przyda sobie prawo do życia. Droga na powierzchnię z samego dna
jest niełatwa, ale Bibiane ją podejmie- długą drogę do w stronę
rzeczywistości.
Warto zwrócić uwagę, że
wydarzenie to nie tylko oddziela dwa etapy życia bohaterki, ale też
materię filmu. Ta część historii jest spokojniejsza, wolniejsza,
mniej rozedrgana, bardziej jednorodna. Wpisuje się w tę tonację
postać Eviana, syna ofiary Bibiane. To on przyniesie ocalenie
dziewczynie. Co ciekawe – jest nurkiem głębinowym, a więc
posiada profesję idealną do ratowania kogoś z dna wodnego wiru.
Ale żeby ja uratował, Bibiane musi poddać się impulsowi, który
najpierw pcha ją na pogrzeb swojej ofiary, potem skłania do pomocy
przy rzeczach zabitego, a na koniec zmusza do wyciągnięcia Eviana z
samolotu i spędzania z nim nocy. To nie pożądanie nią kieruje,
ale uczucie, nienazwane, ślepe, potrzeba dotyku, obdarzenia kogoś
ciepłem. Bibiane otwiera się w ten sposób na drugiego człowieka.
A tak sposób spłaca dług, bo samolot, którym miał lecieć Evian,
rozbił się. Potrzeba jeszcze tylko spowiedzi, aby naruszony
porządek jej życia został przywrócony.
Dużo
w tym, jak mówiłem, twórcy Niebieskiego. Podobnie jak
Kieślowski, Villeneuve kreśli świat, w którym ma miejsce i
przypadek, i przeznaczenie. Świat, w którym wszystkie elementy są
połączone cieniutkim, niemal niewidocznymi nitkami, tkając sieć
licznych zależności. Rzeczywistość, w której istnieje sens, choć
wydaje się on często absurdalny. Trzeba tylko chcieć go zauważyć.
Zresztą Kieślowskiego widać także w innych elementach filmu.
Wiele kadrów filmu ma siłę estetycznego obrazowania, znaną nam z
Trzech Kolorów. Podobnie jest z tonacją barwną, dość
intensywną w niektórych partiach. W malarskich
kompozycjach operatora kolor niebieski wydaje się wszechobecny.
Zawieszenie kamery nad twarzą czy przedmiotem też ma walor
estetyzujący. Scena ,w której na nieruchomą twarz Bibiane
opadają promienie słońca, a na kawiarnianym stoliku przyglądamy
się filiżance kawy przypomina Niebieskiego, zwłaszcza, że
Bibianne jest siostrą duchową bohaterki Kieślowskiego, granej
przez Juliette Binoche. I podobnie jak polski reżyser, Villeneuve
niemal cały swój film opiera na bohaterce, wiele czasu poświęcając
jej twarzy. Na szczęście Bibiane nie jej kalką, ale postacią
indywidualną, bogatą i o dużej sile oddziaływania. Ogromna w tym
zasługa kanadyjskiej aktorki, Marie- Josee Croze. Świetnie operuje
ona swoim ciałem. Bez zbędnych ruchów, widzimy jak cała jej osoba
cierpi, kurczy się, rozpada. Podobnie z twarzą. Kamera wielokrotnie
na niej się zatrzymuje, ale najczęściej pozostaje ona nieruchoma,
albo naruszona lekkim grymasem. Dzięki jednak napięciu, widocznym
choćby w oczach, nie zatrzymujemy się na powierzchni, ale wchodzimy
głębiej, w świat niewyrażalnych emocji. Pozbawiona ekspresji i
sztuczności, wydaje się grać wnętrzem. Przekonywująca i
poruszająca, tworzy na ekranie prawdziwy dramat.
Ale film dramatem nie jest,
raczej czarną komedią, jak widzi to sam reżyser. Całość jest
wzięta w cudzysłów i to dość spory. Historię Bibiane opowiada
duża ryba tuż przed swoją śmiercią od rzeźniczego noża. W
pierwszej scenie jesteśmy w jakiejś pradawnej rzeźni, gdzie
ogromny, półnagi mężczyzna ostrzy wielki nóż i zbliża się do
zmasakrowanej ryby, która przemawia ludzkim głosem: "Zostało
mi niewiele czasu. Muszę wykorzystać swój ostatni oddech, by
opowiedzieć wam historię, bardzo piękną historię... To stara
opowieść, która zaczyna się od czyjegoś odejścia”. Zabieg
ten dla jednych jest pustą zabawą, dla innych nadaje głębszy,
choć groteskowy charakter całej opowieści. Jestem w stanie
przychylić się do tej drugiej opinii. Villeneuve mówił przy
realizacji filmu o swej fascynacji mitologią nordycką i choć
trudno mi to zweryfikować, muszę przyznać, że udało mu się
nakreślić dawność, mityczność całej historii, która jest
stara jak świat. Czy wybranie ryby na narratora jest podyktowane jej
mądrością czy właśnie pradawnością, nie wiem, ale nie ulega
wątpliwości, że reżyser buduje sferę symboliczną wokół wody,
która jest obecna w wielu odsłonach. Na pewno jest źródłem życia
i śmierci. Na pewno też ma moc oczyszczenia, co lustrują obrazy
Bibiane pod prysznicem. Woda pojawia się niemal pod każdą postacią
.W końcu warto też zwrócić uwagę, że historię nie opowiada
jedna ryba, każda kolejna kontynuuje rolę swojego martwego
poprzednika, co nawiązuje do mitologicznej funkcji bajarza.
Najważniejsza jest bowiem opowieść.
A jak powiedziałem opowieść
jest zawieszona między koszmarem a śmiechem. Villeneuve balansuje,
moim zdaniem dość umiejętnie, choć czasem ryzykownie, między
sprzecznymi emocjami. A ogromna role spełnia w tym muzyka. Z jednej
strony operowa, pompatyczna, dramatyczna idąca tropem Niebieskiego,
ale z drugiej zwiewna, lekka, poetycka w wykonaniu Charlesa
Aznavoura. A najciekawsze, że dobierana często na zasadzie
sprzeczności z obrazem, jak w scenie aborcji, kiedy już po
wszystkim rozbrzmiewa radosne "Good Morning Starshine" z
musicalu "Hair". Pomysłów formalnych ma Kanadyjczyk
więcej, na przykład z narracją, zapętla akcję, wykonuje drobne
skoki czasowe, pokazuje sytuacją z różnych punktów widzenia.
Podobnie wykorzystuje montaż i zdjęcia- jako sugestywne środki
budowania historii i klimatu. Na szczęście nie przesadza i nie
folguje artystycznym manierom za bardzo.
Samo życie
Film
jest dynamiczny i skondensowany, może zbyt krótki na taką ilość
treści, a może zbyt zapatrzony w europejskie kino. Nie ulega
jednak wątpliwości, że dotyka czegoś ważnego i zapada w pamięć.
Niekonwencjonalny i niepokojący, przejmujący i błyskotliwy. No i
ta puenta. Po opowiedzeniu historii ryba zwraca się do nas : Nie
pozostaje mi nic innego, jak wyjawić tajemnicę waszego istnienia.Wszyscy jesteście…
I
w tym momencie nóż rzeźnika kończy dzieło.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz