czwartek, 18 marca 2021

                                                             NIKITA 

 


 

Filmem Wielki Błękit Luc Besson zdobył moje serce. Nikitą zdobył też wyobraźnię. Zostawił nie tylko obrazy pod powieką, ale zachwycił – już wtedy dość wybrednego widza. Nikita to apogeum twórczości francuskiego postmodernisty, dzieło perfekcyjne i ważne w dziejach kina.


Zaczyna się w sposób charakterystyczny dla Bessona- szybką jazdą kamery i intensywną muzyka Erica Serra. Prolog jest dynamiczny, mocny, głośny. Czwórka młodych ludzi włamuje się do apteki po narkotyki. Kończy się przyjazdem policji i ostrą strzelaniną, w której większość uczestników ginie. Scena jest efektowna i wstrząsająca. Nie można nie docenić tu umiejętności Bessona w konstruowaniu historii. Prolog  wprowadza nas w brutalny świat przemocy, wynaturzenia i emocjonalnej pustki. Nadaje też filmowi, dzięki widmowym zdjęciom, nieco futurystyczny charakter. W końcu przedstawia nam główną bohaterkę – Nikitę – lakonicznie, ale precyzyjnie. Ćpunka o nieobecnym wzroku, z beztroską strzelająca policjantowi w głowę. Skazana na dożywocie zostaje postawiona przed wyborem :śmierć albo nauka.Tajemnicza rządowa instytucja zamierza bowiem uczynić z niej zawodową zabójczynię. Następuje kilkuletni okres ćwiczeń, a potem samych akcji

Sam schemat kompozycyjny i fabularny jest dość prosty, żeby nie powiedzieć banalny. Ale to, co w rękach amerykańskiego rzemieślnika przerodziłoby się w tanią sensacją klasy B, cudowne francuskie dziecko zamieniło w arcydzieło gatunku.

Co jest tak fantastycznego w tym filmie? Oczywiście wizerunek samej Nikity i jej metamorfoza. Zacznijmy od tego, że korzenie tej postaci, jak i całego filmu, tkwią w komiksie, co podkreślone zostaje strojem Nikity. Rozczochrane włosy, skórzana kurtka, martensy. Jej strój manifestuje bunt, prowokacyjność, odrzucenie społecznych norm. W kilku następnych odsłonach poznajemy bliżej bohaterkę. Dzika, nieokiełznana istota, pochodząca z marginesu, pozbawiona hamulców. Dla Boba, który staje się jej protektorem, jest idealnym materiałem na zabójcę. Pozbawiona moralności i społecznej przynależności, jest pełna agresji i nienawiści do świata. Nie boi się śmierci i ma naturalny talent do zabijania. Tym, co budzi obawy niepokój jej przełożonych, jest jej niezależność i indywidualizm. Już początek określa nam, że mimo komiksowych konotacji, Nikita jest postacią pełnokrwistą, wielowymiarową. Dość szybko okazuje się, że w dziewczynie jest nie tylko zło, zauważamy jakąś kruchość i delikatność. Momentami przypomina małe dziecko. Potrafi rozpaczliwie szlochać i płatać głupie figle. Jest nonszalancka, niepokorna, spontaniczna. Cały proces przygotowawczy traktuje jak wielką zabawę. Przy okazji łamie sztywne reguły panujące w ośrodku. Coraz bardziej zdobywa naszą przychylność i sympatię. Pod grymasami i niekontrolowanymi reakcjami spostrzegamy dziewczynę, która potrzebuje ciepła, miłości i zrozumienia, samotną i zagubioną.Niestety wszyscy chcą od nie tylko, aby ślepo wykonywała rozkazy i nawet Bob, wyraźnie w niej zakochany, nie może przekroczyć granicy i w efekcie nie może jej nic podarować.

Atrakcyjność Nikity bierze się z tej ogromnej rozpiętości emocjonalnej i osobowościowej. Wściekłość, nieokrzesanie, nienawiść, chęć destrukcji z jednej strony, z drugiej- dziecinność, swoboda, szczerość, spontaniczność. Właśnie jej infantylizm jest jej siłą. Dziecięca wrażliwość i kierowanie się emocjami. Nawet jej dzikość bardziej wynika ze zwierzęcego instynktu przetrwania niż świadomego czynienia zła. Dziewczyna tak się broni przed światem, atakuje, kiedy czuje się zagrożona. Jest outsiderem, który nie wpasowuje się w zło świata, działa poza nim, tworząc swoje własne reguły.

Bogactwo psychologiczne Nikity Besson zestawia z dylematem moralnym. Metamorfoza dziewczyny przebiega bowiem dwutorowo. Jej cywilizowanie daje sprzeczne efekty, czyniąc z Nikity postać dramatyczną w dosłownym tego słowa znaczeniu. Z jednej strony widzimy, jak ta dzika istota przemienia się w atrakcyjną, świadomą swej osobowości kobietę, inteligentną, zrównoważoną, dojrzałą. To przede wszystkim efekt nauk pobieranych od Amandy ( świetna Jeanne Moreau ). To tu Nikita uczy się kobiecości poprzez zmianę fryzury, uśmiech, sposób poruszania. Uczy się wdzięku i kobiecej świadomości. Przemiana jest absolutna- Nikita staje się atrakcyjną seksualnie, pełną gracji i uroku kobietą, jednocześnie bardzo niebezpieczną, twardą, o silnej osobowości

Ale jest też druga strona medalu. Cena jest najwyższa- Nikita zostaje pozbawiona tożsamości, wolności, prywatności i normalności. Za to zło z jej charakteru nie zostało wyeliminowane. Wprost przeciwnie, spotęgowane, gdyż przełożonym nie chodziło o wykorzenienie umiejętności zabijania, a o jej udoskonalenie i odpowiednie ukierunkowanie. Nikita może zabijać, tyle że na rozkaz. Problem w tym, że Nikita już nie chce zabijać. Chce normalnie żyć. Mało tego -zdaje sobie sprawę, że każą jej robić to, za co wcześniej została ukarana i odizolowana od społeczeństwa.

To rozdarcie wewnętrzne pokazuje chyba najlepsza scena w filmie – urodziny Nikity. Po kilku latach odosobnienia Bob zabiera dziewczynę na zewnątrz do luksusowej restauracji. Piękna oprawa, wieczorowa sukienka, szampan, mężczyzna, którego pociąga, i prezent. Widzimy autentyczne łzy wzruszenia w oczach Nikity. I w ułamku sekundy wszystko pryska. Prezentem jest pistolet, a restauracja to miejsce jej akcji. Ma kilka minut, by zabić wskazany obiekt i uciec. Wszystko dzieje się błyskawicznie. Nikita wykona zadanie, ledwo zresztą uchodząc z życiem. Ważniejsze, że przeżyje szok- okrwawiona, brudna, rozhisteryzowana przypomina tę starą Nikitę. To, co jej ofiarowano, w ułamku sekundy jej zabrano. Czuje się oszukana i zbrukana. Znów stała się tylko zabójczynią.

Ten konflikt dramatyczny nie tylko nie maleje, lecz wzrasta. Choć  wychodzi na wolność i może rozpocząć „normalne życie”, widzimy, że Nikita nie podporządkowała się całkowicie, jej mózg nie został wyprany, a uczucia wyeliminowane. Na pożegnanie całuje Boba, mówiąc jednocześnie, że już go nigdy więcej nie pocałuje, ponieważ ją zdradził. Jest coś w niej romantycznego- pragnienie miłości, spontanicznej, bezwarunkowej, emocjonalna czystość i maksymalizm, nieuznający kompromisów. Nikita pozostała niezależną, swobodną, małą dziewczynką. Tę beztroskę i radość życia widzimy zaraz po wyjściu na wolność. Jak dziecko właśnie chłonie świat wszystkimi zmysłami. Spontanicznie i bezceremonialnie zaciąga młodego kasjera do łóżka, który stanie się jej miłością życia.

I tutaj tak naprawdę zaczyna się prawdziwy dramat bohaterki. Nikita chce prostego ustabilizowanego życia, chce miłości i szacunku. Wystarczy jednak tylko telefon, enigmatyczne hasło "Josephine" i cały jej świat kurczy się, po czym znika. Besson nigdy psychologiem nie był, bardziej interesują go emocje, ale w Nikicie świetnie udało mu się, bez zbędnych zresztą słów, ukazać człowieka pod presją, osaczonego, działającego w trudnych warunkach. W zaledwie kilku scenach otrzymujemy bagaż takich emocji, że można by nim obdzielić kilka melodramatów, jak w scenie, kiedy Nikita w łazience celuje z karabinu do swojego celu, a Marco pod drzwiami czule do niej przemawia. Widzimy napięcie wynikające z namierzania celu i wykonania zadania, zwłaszcza, że ma zabić kobietę, i jednocześnie płynące po twarzy łzy. Dwa oblicza tej samej kobiety i to w tym samym momencie. Tę zasadę ostrego kontrastu stosuje Besson przy budowaniu postaci bardzo mocno. Nikitę tworzy jednocześnie łagodność i brutalność, siła i słabość. Podobnie jest z wyglądem- filigranowa, szczupła, niepozorna dziewczyna zostaje zestawiona z dużymi, potężnymi mężczyznami czy wielką nienaturalnie bronią. Te ciągłe sprzeczności, kontrapunkty, rozedrgania nie pozwalają oderwać oczu od bohaterki.

Bogactwa charakterologiczno – emocjonalnego nie byłoby, gdyby nie Anne Parillaud. To jej rola życia, jedna z najbardziej wyrazistych ról kobiecych w  kinie francuskim. Anne Parillaud to Nikita, jest po prostu tą postacią .Żeby to pojąć, wystarczy zobaczyć amerykański remake, gdzie skądinąd niezła Bridget Fonda wypada delikatnie rzecz ujmując blado. Francuska aktorka w zasadzie gra dwie różne role. Buduje je przy pomocy wszystkiego, głosu, mimiki, sposobu poruszania się, stroju. Dwie różne osobowości, przy jednoczesnym zachowaniu jednorodności postaci. Niemal każda scena z nią to perełka. Wystarczy zobaczyć, jak wiele daje obserwowanie jej oczu, albo króciutka scena, niemal etiuda, kiedy to Nikita uczy się uśmiechu u Amandy. Momentami wydaje się, że włożyła w tę rolę samą siebie. Nie pozostawia nas obojętnym, porywa ze sobą, niezależnie kim w danym momencie jest. Cezar za tę rolę najzupełniej zasłużony.

Trzeba jednak pamiętać, że postać, nawet taka, zawieszona w próżni, przepadłaby. Besson potrafi jednak budować bardzo atrakcyjny dla widza świat. Jego specjalnością jest pewna nierealność, umowność rzeczywistości. Specyficzność scenografii, lekka abstrakcyjność  przestrzeni i widmowość tworzą wizję futurystyczną, ale bez żadnych udziwnień. Reżyser Nikity tworzy rodzaj sceny - od razu dodajmy bardzo filmowej- i zapełnia dekoracjami, barwami , przedmiotami i tworzy swój świat, co ciekawe pozostający bliski nam, naszej realności. Osiąga to prostymi środkami. Weźmy na przykład celę w, której siedzi Nikita. Chromatyczna, ascetyczna biel zestawiona z czarnym strojem Boba. Proste, ale skuteczne, zresztą większość pomieszczeń Thierry Abogast fotografuje tak, aby wytworzyć atmosferę niejednoznaczności.

Te lekkie przesunięcie osi czasu ma też związek z motywami katastroficznymi , przy czym u Bessona apokalipsa nie przejawia się w rozpadzie fizycznym, co moralnym, psychicznym .Łatwość zabijania, rozkład więzów rodzinnych, samotność, agresja, pustka etyczna i, co nie mniej ważne, zło tkwiące na samej górze. Cały proces działania agencji jest niemoralny- zmuszanie siłą do uczestniczenia w procederze zabijania, marionetkowe traktowanie ludzi, brak szacunku dla ludzkiego życia. Besson na przykładzie bohaterki pokazuje, że zło tkwiące w systemie jest znacznie bardziej niebezpieczne niż to znajdujące się w jednostce. Sekunduje swojej bohaterce w rozterkach moralnych, aż w końcu pozwala się jej zbuntować. Nieudana akcja z rosyjskim ambasadorem i pojawienie się demonicznego Czyściciela, który rozpuszcza ludzi kwasem, powoduje załamanie się bohaterki. Opada maska zabójczyni- pojawia się twarz dawnej Nikity, bezbronnej tak naprawdę dziewczyny, pełnej emocji, rozchwianej, nad niczym niepanującej. To jej zwycięstwo- powrót do swej tożsamości i ludzkiego świata. W kluczowym momencie znajduje w sobie siłę, by powstrzymać Czyściciela przed dalszy zabijaniem i znika. Ucieczka Nikity jest przejawem buntu wobec bezlitosnej gry życiem ludzkim,a tym, co jej daje siłę, jest uczucie do Marco. Jego oddanie, ciepło, wyrozumiałość nadają jej życiu sens. Aby to ocalić, musi jednak Marco opuścić. W finale, dość otwartym, widzimy dwóch zakochanych w Nikicie mężczyzn siedzących naprzeciwko siebie, którym pozostała tylko tęsknota. Ale trudno nie tęsknić za kimś takim jak Nikita.

Ta w zasadzie romantyczna wizja otrzymuje u Bensona kapitalną oprawę. Przylgnęło do niego określenie barokowej wyobraźni, ale zdecydowanie lepszym określeniem jest wspomniany wcześniej postmodernizm. Besson nigdy nie ukrywał swej fascynacji kinem amerykańskim czy komiksem. Traktuje jednak poszczególne elementy nie w sposób naśladowczy a twórczy, tworzy autorską rzeczywistość, nie do podrobienia. No i ten sposób opowiadania. Jako dziecko MTv Besson do perfekcji opanował umiejętność dynamicznego, teledyskowego opowiadania. Poszczególne obrazy są dopracowane i dopieszczone, same w sobie błyskotliwe i inteligentne. Powiązanie tych scen w całość ma dla niego znacznie mniejsze znaczenie, choć ze wszystkich filmów właśnie Nikita jest najbardziej spójna. Ale ważniejszy jest sam obraz :szeroki ekran, ostre intensywne barwy, pewna nonszalancja przy jednocześnie precyzyjnym budowaniu konstrukcji filmowej. Agresywny styl opowiadania, który współtworzy muzyka stałego współpracownika Bessona, Erica Serra

To mocne kino, dekoracyjne i widowiskowe, pełne napięcia. Nikita wzrusza, bawi, emocjonuje

 

 

poniedziałek, 15 marca 2021

                                                       ZODIAC

 

 W KLESZCZACH OBSESJI

 Problem z filmem Davida Finchera polega na niemożliwości zakwalifikowania go. Niby wszystko jest jasne. Mamy seryjnego zabójcę i próbę złapania go. W ilu to już filmach widzieliśmy. Ale problem pojawia się już przed seansem wraz z informacją, że mamy do czynienia z autentyczną historią, a ta jako zbiór faktów i konkretów zawsze jest ograniczeniem dla twórcy. Fincher, mistrz przecież gatunku, biorąc pod uwagę znakomite Siedem, oparł się takiej presji, jakiej ulegli choćby wspomniani w Zodiaku twórcy Brudnego Harry’ego- stworzenia w oparciu o prawdę fikcyjnej postać i fikcyjnej historii. Zamiast podrasowania, uatrakcyjnienia opowieści mamy drobiazgową rekonstrukcję wydarzeń, które miały miejsce pod koniec lat 70- tych w okolicy San Francisco, linearnie opowiedzianych, z dokumentalnym niemal pietyzmem.

Szczerość wobec faktów owocuje kolejnym problemem. Zodiak nigdy nie został złapany i jego tożsamość pozostaje tajemnicą. Tym samym reżyser pozbawia nas rozwiązania zagadki i jednocześnie odpowiedniej dawki napięcia. Ale nie tylko – widz zostaje pozbawiony możliwości obcowania z mrocznym, ale pasjonującym światem psychopaty. Tytułowy zabójca pojawia się tylko w kilku scenach, na krótką chwilę – jako zamaskowana postać albo zarys postaci. I tak już pozostanie do końca. Oczywiście Fincher i scenarzysta Jamesa Vanderbilt wyselekcjonowali postacie najbardziej podejrzane, idąc zresztą tropem książki Roberta Graysmitha, jednego z bohaterów filmu

 Ale nie zmienia to faktu , że groza ma bardziej charakter medialny. Punkt ciężkości zostaje przeniesiony więc na trójkę bohaterów tropiących maniaka. Ale to akurat nie zaskakuje. Zaskoczenie bierze się stąd, że w filmie nie oglądamy pościgów, strzelaniny, pułapek, elementów klasycznego thrillera. Pierwsze skojarzenie, jakie przychodzi do głowy, to film Alana .J Pakuli „Wszyscy ludzie prezydenta” – ze względu na scenografii. Dużą część akcji dzieje się bowiem w pomieszczeniach redakcyjnych. Porównanie tym bardziej oczywiste, że dwójka bohaterów to dziennikarze. I dlatego otrzymujemy w filmie głównie rozmowy, dyskusje, analizy listów, telefony, dociekania- całą papierkową robotę, która raczej nas w kinie nudzi

Wydaje się, że już tym sobie Fincher strzelił samobója. A tu jeszcze na dodatek szybko okazuje się, że brak malowniczego czarnego charakteru nie został zastąpiony intrygującymi pozytywnymi postaciami. Reżyser znów nie poszedł utartym tropem. Podzielił naszą uwagę na trzy postacie i każde pojświęcił podobnie dużo miejsca. Problem polega na tym, że żadna z tych postaci nie jest zbyt ciekawa w filmie i trudno się nam z kimkolwiek identyfikować. Twórca „Siedem”dokonał ciekawego zabiegu. Cała trójka funkcjonuje tylko w obrębie historii Zodiaca. Nie mamy żadnej sekwencji prologowej, nic w zasadzie nie wiemy o tych ludziach, nic, co nie jest związane z Zodiakiem, nie funkcjonuje w tworzeniu ich sylwetek. Widać to doskonale w obrazowaniu ich życia osobistego. Akcja zresztą zaczyna się wraz z przyjściem do redakcji listu, a kiedy ich udział w śledztwie się kończy, jak w przypadku Paula Avery, po prostu znikają z ekranu, tracą zainteresowanie twórców filmu.

Myliłby się jednak ten, kto oczekiwałby ludzkich marionetek. Każda z tych postaci jest mocno wyodrębniona i wyraziście zarysowana, na swój sposób specyficzna. Bardzo duża w tym zasługa aktorów. Nie są to role wybitne, ale na to nie pozwalał scenariusz i koncepcja filmu, natomiast warsztatowo dopracowane i znakomicie funkcjonujące w obrębie opowiadanej historii. Cała trójka sprawiła się świetnie. Robert Downey Jr jest perfekcyjny i błyskotliwy w roli zblazowanego dandysa i lekko nawiedzonego pijaczka, ale też świetnego dziennikarza śledczego. Jest co podziwiać, ale takie role przychodzą mu z łatwością. Jake Gyllenhaal ze swoimi dużymi oczami gra człowieka zamkniętego w sobie, niemal pozbawionego osobowości. Niewidoczny, gdzieś tam się snujący z boku, mocno zanurzony w swoimi świecie. No i wreszcie niedoceniany, a chyba najlepszy w filmie Mark Ruffalo jako legendarny glina David Toschi. Elegancki, wyważony, solidny i trochę gapiowaty jako policjant. Jego gra jest pozbawiona niemal wszelakiej ekspresji, ale czujemy ogromną dawkę emocji kryjącą się pod tą twarzą. Jak mówiłem, reżyser nie pozwala tutaj na indywidualne popisy, gra aktorów jest stonowana i służy historii. Ale o to właśnie Fischerowi chodziło.

Po co te wszystkie utrudnienia, mało filmowe zabiegi, skoro wiemy, że mamy do czynienia z twórcą sprawnym i inteligentnym? No właśnie dlatego, że Fincher jest inteligentnym i błyskotliwym kreatorem, który wie, jak chce coś opowiedzieć i o czym chce opowiedzieć. A interesuje go przede wszystkim obsesja. Bo o tym jest ten film. Między innymi dlatego rozciąga reżyser akcje do lat 90. Co ciekawe nie interesuje go obsesja tytułowego zabójcy. Nierozwiązana tajemnica Zodiaca nie pozwalała na zbudowanie wnikliwego portretu człowieka ogarniętego manią, a 2500 podejrzanych zadania nie ułatwiało. Z filmu możemy wysnuć jedynie, że była to osobowość raczej przeciętna, której daleko do plastycznych i intrygujących „kolegów po fachu”. Ani ilość morderstw, ani sposób zabijania, ani nietykalność nie świadczą o skomplikowanej osobowości i nieprzeciętnej inteligencji. Jego postawa pachnie megalomanią i pozerstwem -i nawet swoje słynne szyfry zaczerpnął z łatwo dostępnej w bibliotece książki. I może dlatego jest tak bolesna niemożliwość złapania go. Przyznam się, że spodobało mi gdzieś przeczytane, że jest to film o niemożności. Liczne błędy, niefachowość, brak współpracy między policją ,biurokracja – to być może przyczyna, że Zodiak nigdy nie został zidentyfikowany. Kapitalnie ukazuje to zabójstwo taksówkarza. Dwóch policjantów nie tylko widziało zabójcę , ale nawet rozmawiało z nim. Niestety go nie wylegitymowali – nie mówiąc o zatrzymaniu- bo mieli szukać Murzyna. Zabrakło szczęścia, a może fachowości.

 

I z tym się nie może się pogodzić trójka bohaterów, to jest przyczyną ich frustracji. Fincher na przykładzie całej trójki pokazuje, jak obsesja może zmienić, zniszczyć życie. Jak człowiek wpada w wir, z którego nie ma wyjścia. Ale motywy postępowania tej trójki wydają się różne. Teoretycznie najłatwiej zrozumieć Toschaka, jest wszak policjantem i to jego zawód. Ale tu nie chodzi o rutynowe czynności czy też zawodowe ambicje. To raczej kwestia perfekcjonizmu, maksymalizmu wpisane w osobowość gliniarza, a także jego profesjonalizmu. Widać po nim, że traktuje swoją prace bardzo poważnie i po prostu próbuje zamknąć sprawę, która pozostaje niewyjaśniona. Już bardziej ambicją kieruje się Avery , który ma się za mistrza od takich spraw. Ale też nie do końca, gotów jest trafić do jakiegoś drugoligowego pisma, kiedy jego gazeta zakazuje mu drążyć sprawę Zodiaca. To podrażnione ego, ale też chyba nadanie swemu życiu głębszego sensu. Najbardziej skomplikowane i niejasne są powody Roberta Graysmitha .On zresztą sprawę drąży najdłużej. Czemu ? Nie chodzi o sławę, bo książki napisał stosunkowo wiele lat po tych wydarzeniach, nie chodzi też o zwykłe hobby, polegające na rozwiązywaniu rebusów i zagadek. Niełatwo jest zrozumieć jego postępowanie, zwłaszcza  że jest typowym szaraczkiem, tak naprawdę niemającym nic wspólnego ze sprawą. Dla mnie najbardziej logiczne jest, że Zodiak stał się dla niego symbolem zła tkwiącego w rzeczywistości. Obsesja, niszcząca jego rodzinę i jego samego, jest próba ogarnięcia chaosu, wprowadzenia do świata porządku. Jeśli tego nie zrobi, nie będzie już można czuć się bezpiecznym. To irracjonalne, ale silniejsze od niego. Siła tego polega na tym, że jest właśnie przeciętnym człowiekiem, jak każdy z nas. Ale nie jest bezwolny. To jak poczucie misji, szczególnie silne, kiedy wszyscy już sprawę zaniechali. Widzimy w jego poczynaniach świadomość, że jest ostatnim, kto może znaleźć Zodiaca. I jeśli tego nie zrobi, wtedy zło zatriumfuje .Zauważmy, że bohaterom już nie tyle chodzi o złapanie zabójcy, co o identyfikację . Chodzi o to, by zło zostało odkryte i nazwane. I myślę, iż pozostałej dwójce także na tym zależy. To elementarna walka o normalność tego świata, nawet jeśli płaci się za nią w jakimś stopniu własna „nienormalnością” .

I dlatego ten film jest taki dobry. Zamiast klasycznego thrillera otrzymaliśmy skomplikowany dramat psychologiczny o naturze ludzkiej i problemie zła . I to jak skrojony. Jak garnitur Armaniego . Klasyczna elegancja przy pozornej prostocie i mistrzostwo kroju. Nie widać żadnych szwów. Żadna scena nie jest zbędna  ani za długa. Gra aktorów, nawet w epizodach, idealna. Montaż spokojny, niemal leniwy. Napięcie podskórne, budowane z chirurgiczną precyzją. Groza wyważona, ale wstrząsająca. Podobnie jak w Siedem, Fincher nie epatuje makabrą, ale sceny zabójstw tak są nakręcone, że ciarki przechodzą. A jaka dbałość o realia. To jeden z tych filmów autentycznie przenoszący nas w czasy, w których się rozgrywa akcja; i to wcale nie chodzi o dobrą scenografię czy kostiumy, ale stworzenie odpowiedniego, nieuchwytnego klimatu, gdzie nawet sposób poruszania i mimika twarzy jest z przełomu lat 70 i 80. Precyzyjne, wysmakowane, mocne kino

Zodiak nie rozczarowuje

 

 

                                                    TAXIDERMIA

                                             

 ODRAŻAJĄCE PIĘKNO BYTU

Pomysł filmu „Taxidermia” jest bardzo literacki [ podstawą scenariusz są opowiadania Partego Nagy Lajosa] i kontrowersyjny jednocześnie. Ukazać historię kraju , w tym wypadku Węgier, przez pryzmat jednej rodziny nie jest łatwo. Gdyby to była saga rodzinna, a film trwał ponad dwie godziny, mielibyśmy jednak do czynienia z klasyką filmową, Gyorgy Palfi natomiast postanowił pokazać trzy epoki w sposób nie opisowy, ale syntetyczny, za pomocą symboli. To najwyższe wyzwanie dla każdego twórcy, jeśli jednak przyjrzymy się tym symbolom, pomysł okazuje się delikatnie mówiąc – karkołomny. Te metafory to sperma, ślina i krew. Fizjologię -męską dodajmy- ubiera węgierski artysta w plastyczne, pełne ohydy obrazy, z lekką domieszką surrealizmu

Każda historia ma swój początek. Założyciel rodu ,Morosgovanyi, był ordynansem podczas wojny gdzieś w zapadłej wiosce na głębokiej prowincji. Żona i dwie córki porucznika dla pozbawionego kobiet ordynansa stają się nie tyle przedmiotem marzeń, co obsesji erotycznej W zaspakajaniu popędu jest równie pomysłowy  jak i niekonwencjonalny. Wystarczy wspomnieć o stosunku seksualnym z tuszą świńską czy niebanalnym połączeniu penisa z płonącą świecą . Jego krótkie, ale na swój sposób bogate życie, kończy dramatyczny strzał w głowę. Przed śmiercią jednak zostawia trwały ślad w łonie porucznikowej, dodajmy ze świńskim ogonkiem

 

Jego syn, Kalman, wychowany w komunistycznej rzeczywistości, kontynuuje w pewien sposób obsesje cielesne ojca. Zostaje mistrzem w jedzeniu na czas .Pokaz zawodów, w których bierze udział, jest wyjątkowo obrazowy. Tyle samo czasu poświęca się na pochłanianie co wydalanie, ściślej mówiąc wymiotowanie. To w zasadzie, gdyby nie specyficzna  konkurencja, typowy film o rywalizacji- również o kobietę- o ambicji  i pokonywaniu swoich słabości. Związek z Gizellą Aczél, która wygrała Młodzieżowe Mistrzostwa Świata na Kubie w konkurencji "Kiełbasa z fasolką" owocuje kolejnym potomkiem. 

Lajos Balatony już jako niemowlak, ważący zaledwie półtora kilograma, rozczarował ojca i nie spełnił pokładanych w nim nadziei. Jako chudy, mizerny młodzieniec, znalazł jednak dziedzinę, w której mógł się zrealizować. Został wypychaczem zwierząt, czyli taxidermistą. Jednocześnie opiekuje się monstrualnym ojcem, który zażera się batonikami champion, i jego gigantycznym kotami. Po śmierci ojca Lajos wypycha najpierw jego ciało, a potem siebie. Jako współczesna wersja rzeźby Apollo Belwederski realizuje swoje marzenia o nieśmiertelności

Jak widać bardzo pomysłowe i programowo obrzydliwe. Tylko jak to ma się do historii Węgier. W zasadzie wszystkie historie Palfi niemal całkowicie wyprał z realiów. Zamknięta, niewielka przestrzeń , bardzo ograniczona lista postaci, uboga dekoracja i ucieczka od szczegółów. A jednak udało mu się . Kontrowersyjne symbole okazały się bardzo pojemne i dość precyzyjne, aby opisać trzy różne epoki . Obsesje dziadka oddają rozpasanie i hedonizm Monarchii Austro- węgierskiej, frywolność, płytkość, powierzchowność, bierność i silną hierarchizację. Pochłanianie jedzenia przez syna oddaje materializm, pazerność, płytkość komunizmu, jego bezmyślną skłonność do rywalizacji, tworzenia rytuałów i tego, co nazywamy małą stabilizacją . Wreszcie profesja wnuka oddaje pustkę współczesnego świata, jego martwotę w połączeniu z kultem ciała, świata, gdzie brak jakichkolwiek granic i wszystko jest na sprzeda , gdzie wszystko może być zabawka, nawet ludzki embrion


Palfi jednak poszedł dalej. Stworzył paraboliczny obraz, w którym możemy zobaczyć nie tylko historię Węgier, ale portret współczesnego świata- i to powiedzmy sobie wyjątkowo odrażający.Sprowadzony do pochłaniania i wydalania. Czy to są echa Nietzscheańskiej koncepcji o śmierci Boga, nie wiem, ale ten świat jest całkowicie pozbawiony pierwiastka duchowego, naznaczony metafizyczna pustką. Jest żałosny, prymitywny, wręcz nieludzko głupi. W Taxidermii ma ohydną twarz, a jego wnętrze to kloaka popędów i instynktów. Węgierski jednak film tyleż mówi o wieku XX , co i o kondycji współczesnego homo sapiens, choć w to sapiens można wątpić. To raczej homo ludens,  karykaturalny i zdeformowany, twór gargantuiczny, żałosne stworzenie,  niepotrafiące oderwać się od swej cielesności. No właśnie ciało całkowicie determinuje wszystkich bohaterów. Zniewala, pozbawia możliwości wyboru, pochłania całe człowieczeństwo. Czyni z nich nikczemne istoty, o nieograniczonym egoizmie i pazerności, przy czym to nienasycenie ma tylko znamiona fizjologiczne.

Można jednak spojrzeć jeszcze na to pod innym kątem. Przecież bohaterowie to mężczyźni. To oni kreują rzeczywistość, którą obserwujemy. Więc te wszystkie inwektywy może należy odnieść tylko do płci męskiej. Może świat wygląda tak, bo rządzą w nim mężczyźni. Kobiety w filmie są obiektem westchnień, marzeń, są inspiracją, bodźcem do działania. Są muzami, choć są zwyczajne, banalne i przyziemne. Jeśli istnieje tutaj jakiś minimalny pierwiastek duchowy, to właśnie w nich. Co jednak ciekawe- jako muzy są całkowicie bierne. I u Palfiego to mężczyźni przyjmują postawę aktywną . To oni pragną, pożądają, wyznaczają sobie cel. To oni walczą .

I to jest jeszcze jeden sposób patrzenia na film. Jako obraz o tworzeniu, o sztuce (szeroko rozumianej), o poszukiwaniu drogi do nieśmiertelności. Nie na darmo film opatrzony jest klamrą, która jest przemową przewodnika po muzeum. Kustosz  tłumaczy proces tworzenia , który doprowadził do dzieła sztuki Lajosa Balatony.  Film pokazuje, jak się rodzą marzenia, jak tworzy się idea. Cała trójka bohaterów poszukuje swojego miejsca w świecie, sensu życia. Ich zabiegi są trywialne, często groteskowe, ale można tu znaleźć odwieczne pragnienie przekroczenia granic. Kalman w którymś momencie mówi : To wtedy po raz pierwszy miałem to uczucie. To radosne podniecenie świadomością, że moje możliwości są większe niż mogłem to sobie wymarzyć. To uczucie powodujące, że cały rośniesz i rośniesz od środka, że otwierają się przed tobą zupełnie nowe, nieodkryte obszary. Taki dziecięcy sen. Choć w przypadku bohatera chodzi o zjedzenie ponad dwóch kilogramów czekolady, to nie zmienia to faktu, że działania całej trójki to wynik marzeń, że są swoistymi odkrywcami, współczesnym Ikarami. Wszyscy trzej eksperymentują na swoim ciele, traktują je jako materiał i narzędzie jednocześnie. A więc artyści, awangardowi, poszukujący nowych środków wyrazu, odrzucający tradycyjne estetyczne konwencje. Oczywiście posuwają sztukę do granic sensu, zacierają całkowicie granice między życiem a artystycznym wyrazem, ale być może wiek XX i jego głupie okrucieństwo ( albo okrutna głupota) nie dadzą się wyrazić inaczej. A może taxidermia własnego ciała jest dowodem na to, że jakie czasy, tacy artyści ?

A wszystko to polane sosem płynów ustrojowych, flaków i mięsa, odchodów. Śmiałość i naturalność w pokazywaniu obrzydliwości jest zaiste zadziwiająca. Katalog obrzydliwości zdecydowanie bogatszy niż w większości horrorów. Wystarczy wspomnieć drobiazgowa scenę wypychania siebie przez Lajosa, przy której obserwowanie operacji na stole chirurgicznym to czysta przyjemność. A jednak film można nazwać pięknym, przyciąga swoistym smakiem i specyficzną aurą. Kluczem do zrozumienia tego i tym samym tytułu recenzji jest pojęcie turpizmu. To świadomy i ostentacyjny antyestetyzm w ukazywaniu ciała ludzkiego i takich zjawisk  jak przemijanie, rozkład, destrukcja, śmierć. Wszystko to mamy w filmie Palfiego, podobnie jak groteskę, deformację i czarny humor. Warto jednak pamiętać, że turpizm to nie tylko estetyka prowokacji, ale też bunt wobec zastanej hierarchii wartości. Brzydota umożliwia Palfiemu prawdziwsze pokazanie rzeczywistości i pełniejsze wyrażenie egzystencjalnej tematyki życia ludzkiego. Życia ludzkiego rozpisanego między Erosem a Tanatosem – i to właśnie w sposób fizjologiczny. Nie ma żadnej metafizyki ani symboliki, jest tylko materialna dosłowność .Życie zostaje sprowadzone do swej fizycznej, bezwzględnej postaci

Turpizm i jego ciemna wizja rzeczywistości jest trudny do przyjęcia, jednak poruszający i na swój sposób piękny. I film Palfiego w całej swej ohydzie jest urzekający. Są w każdej części sceny o poetyckim pięknie, jak wtedy kiedy bohater wchodzi w książkowy świat bajki Andersena „Dziewczynka z zapałkami”, a wytrysk spermy zamienia się w lecącą gwiazdę . Ale piękno przede wszystkim kryje się w zwyczajnych  szarych przedmiotach i sytuacjach- lizaku wręczonym kasjerce, mglistym zimowym poranku, czekoladzie, płaczu niemowlaka. Świat konkretnych, przyziemnych rzeczy jest znakiem prawdy. I właśnie w prozie i nędzy, brzydocie i trywialności rzeczywistości Palfi dostrzega istotę naszej egzystencji, co dokumentuje najlepsza chyba scena filmu, kiedy świńskie koryto w poetyckim montażu zamienia się w balię do prania, trumnę, zamrażarkę, kołyskę, misę do wyrabiania cista czy wannę. Całe życie ludzkie sprowadzone do jednego przedmiotu.

Jesteśmy jacy jesteśmy, poddani anatomii ciała, namiętnościom i słabościom, ale ta niedoskonałość i brzydota to istota naszego człowieczeństwa

środa, 28 października 2020

                                                     
                      SZARLATAN

                     

W CIENIU MLECZA

Agnieszka Holland to klasa sama w sobie, to nie ulega wątpliwości. Dlatego każde jej nowe dzieło to ważne wydarzenie filmowe. Ale prawdą też jest, że dla mnie osobiście to, co najcenniejsze w jej filmografii, zawiera się w okresie polskim- ”Kobieta samotna”, „Aktorzy prowincjonalni, „Gorączka”. No i uwielbiam „Plac Waszyngtona”. Przy pozytywnym, ale nieco zdystansowanym podejściu do najnowszego obrazu Holland „Szarlatan” zaskoczył mnie niezwykle pozytywnie.  I choć filmu nie pokocham, to jednocześnie uważam, że to jeden z najlepszych obrazów Agnieszki Holland.

Znając poprzednie dokonania autorki „Pokotu”, spodziewałem się dobrze opowiedzianej biografii, sprawnej narracyjnej dramaturgii i znakomitego warsztatu filmowego- ale nic poza tym. Otrzymałem jednak psychologiczną łamigłówkę, fascynującą historię, niejednoznaczny, bardzo skomplikowany portret jednostki niebanalnej, ale  jednocześnie bardzo ludzkiej. Nie zawiodła też strona formalna filmu. Jak zwykle zachwyca scenografia i kostiumy, dbałość o detal, umiejętność komponowania kadru, choć film nakręcony jest w konwencjonalny, prawie staromodny sposób, aby dopasować się do realiów epoki. Wizualnie jest bardzo dostępny dla widza, Holland nie eksperymentuje, nie szuka estetycznych smaczków. Opiera swój film na tradycyjnych komponentach, w tym aktorstwie. Świetna gra Ivana Trojana nie jest żadnym zaskoczeniem (patrz choćby „W cieniu”, „Samotni” czy „Wacław”), ale należy jednak podkreślić, że Holland nie ułatwiła mu zadania, bowiem rola Mikolaski wcale nie jest spektakularna, nie daje jakichś ogromnych możliwości scenicznych. Już bardziej intensywniej, aktorsko ciekawiej wypada ta postać w młodości. I tu też trzeba pochwalić Holland za intuicję, bowiem młodego Mikolaska zagrał syn Trojana- Josef, absolutny debiutant. Wnosi nie tylko naturalne podobieństwo, ale też autentyczną młodość i żywiołowość. Trzeba powiedzieć uczciwie, iż udało mu się udźwignąć tę rolę.

 

 
 
Pełen profesjonalizm każdego komponentu sztuki filmowej to bez wątpienia atut „Szarlatana” , ale główna siła tkwi jednak w czymś innym. Scenariusz Marka Epsteina jest tylko luźno inspirowany prawdziwym życiem Mikolaska, a Holland wielokrotnie się wypowiadała, że zapis historyczny w jej filmie jest szkicowy i niekoniecznie prawdziwy, co pozostawiało jej swobodę fikcyjnej interpretacji tematu. I tu trzeba doszukiwać się pierwszego kroku w stronę sukcesu. Holland nie bawi się w faktografię, nie skupia się na szczegółach i historycznej prawdzie, buduje za to uniwersalną historię człowieka uwikłanego, skomplikowanego, sprzecznego. Idąc tą drogą ucieka od ideologizowania postaci, nie czujemy fascynacji tą postacią, choć pod wieloma względami bohater jest autorce bardzo bliski.
 
To rozedrganie interpretacyjne widzimy już na poziomie tytułu. I to naprawdę odważny tytuł, bowiem jeszcze przed seansem podważa mitologiczny aspekt tej postaci. I „Szarlatan” podąża w tę stronę niejednoznaczności. Pytanie kluczowe dla wielu widzów: czy był magicznym cudotwórcą czy oszustem wcale zresztą nie musi być najważniejsze, może dotyczyć nie tyle samego daru, co jego genezy, momentu jego narodzin. Czy jest on wytworem rozsądku czy metafizycznym objawieniem? Jeśli uznamy za źródło scenę z wyleczeniem siostry, to ma to posmak nawiedzenia. Budzi go w nocy jakieś przeczucie, które wydaje się przychodzić ze strefy mistycznej. Robi to pierwszy raz w życiu, ale wydaje się wypełniać go duchowa siła. Zachowuje się zdecydowanie, jest pewny swych poczynań, wobec siostry stosuje niemal siłę. Scena ta ma moc swoistego objawienia, nawiedzenia przez boską siłę. Nie można jednak zapominać, że bierze się ona nie z próżni, a z wiedzy. Jest synem ogrodnika, znajomość świata roślinnego tak czy inaczej jest fundamentem jego działania.

Ale jeżeli sięgniemy jeszcze głębiej, retrospekcja ukazuje nam kluczowe dla całego jego życia wydarzenie z czasów wojny. Rozstrzelanie kolegi pod groźbą śmierci, a potem próba samobójcza, to coś więcej niż tylko trauma, to być może bodziec wszystkich jego działań. Praprzyczyna wszystkiego. Może obsesyjne pomaganie ludziom jest próbą zagłuszenia wyrzutów sumienia, a może matematycznym rachunkiem, spłatą zaczerpniętego długu? Jeśli założymy, że to wydarzenie go popchnęło w stronę leczenia ludzi, to mamy człowieka, który wybiera bardzo świadomie sobie drogę życiową, być może pod wpływem przypadku (choroba siostry), być może pod wpływem intuicji, ale jednak świadomie. Zresztą można w jego działaniu zobaczyć też po prostu dojrzewanie, wykorzystanie życiowego doświadczenia, by zbudować sobie swój świat. Jak sam stwierdza – możliwość wyboru to największa kara, co zrozumiałe jest, kiedy staje się w obliczu konfliktu tragicznego- albo moje życie, albo drugiego człowieka. Nie umiem jednak rozstrzygnąć, czy wybrał sobie takie życie jako karę za popełnioną zbrodnię czy postanowił z tego uczynić swoistą tarczę. Bycie cudotwórcą, pomaganie drugiemu człowiekowi może być rodzajem terapii dla niego i być może to też pozwala zrozumieć jego nieugiętość, świadome dążenie do określonego celu. 


Film nie rozstrzyga tego dylematu. Jego działalność, jego życie oscylują między nauką a magią. Na pewno miał talent wsparty wiedzą zielarską i długoletnią praktyką. Nie można bowiem zapominać, że za jego zdolnościami stoi edukacja, specyficzna, ale edukacja. Znajduje sobie nauczycielkę w postaci rozsądnej wdowy, pani Mulbacherovej, która uczy go rzemiosła - polegającego w zasadzie na wizualnej analizie próbek moczu. Choć skrótowo, ale bardzo jednoznacznie pokazana jest długa droga nauki, tysiące przebadanych próbek, setki błędów i nieudanych diagnoz. W tym wcale nie musi być magia, tylko umiejętność diagnostyczna, na oryginalnym bądź co bądź materiale, i tradycyjne ziołolecznictwo. Oczywiście to nie tłumaczy magicznego przepowiadania ludziom śmierci. Ale i ta swoista cudowna moc może być daleka od metafizycznych aspektów. Być może to umiejętność czytania ciała ludzkiego na wzór innych tworów natury. Być może nauczył się przeglądać jak w lustrze naturze i intuicyjnie czytać w jej tworach. To znamienne jak wiele wie o swoich pacjentach, czasem stając się nie tylko uzdrowicielem, ale i duszpasterzem. Oschłym, racjonalnym, ale jednak przewodnikiem. Bo wcale nie chcę przechylić działań Mikolaski w stronę racjonalizmu czy nawet wyrachowania. Nie przypadkowo jedne z najpiękniejszych scen- choć zabrzmi to groteskowo- to właśnie badanie próbek moczu pod światło. Te obrazy mają w sobie specyficzną poezję, magiczną aurę, coś rytualnego, dotykającego sfery sacrum.

Jest coś przy okazji fascynującego, że drogą do poznania emocji, może nawet duszy jest analiza moczu. To pozwala bohaterowi dojrzeć w każdym pacjencie jednostkę- każdy jest dla niego odrębnym bytem. Ale tu kolejny paradoks - jednocześnie bowiem nie dostrzega w nich konkretnych ludzi, a jedynie jednostkę chorobową. Jego humanizm jest więc specyficzny. Czy to jednak źle? Liczy się dla niego tylko choroba, którą trzeba wyleczyć, cierpienie, któremu trzeba zaradzić. Tu pada kolejne pytanie, wątpliwość- czy empatia jest kluczowa przy leczeniu, czy jest niezbędna? Czy bardziej liczy się skuteczność czy ludzkie podejście do pacjenta? Bohaterowi daleko do świętości, empatia czy otwartość na pacjenta nie są jego mocna stroną. Ale czy przez to jest gorszym uzdrowicielem? Być może właśnie lepszym. Bez teatralnych gestów, pustych słów, skupia się tylko na leczeniu. Jest skuteczny i być może w ostatecznym rozrachunku to tylko się liczy.

I jeszcze raz powtórzę – indywidualizuje, każdego traktuje jako odrębną jednostkę. I jest w tym leczeniu demokratyczny. Wszystko mu jedno, czy leczy faszystę Bormanna czy komunistycznego prezydenta Zapotocky'ego, mają dla niego taką samą wartość co wiejski chłopak. Dlatego tak usilnie walczy z systemem. Oczywiście „walka” to duże słowo, ale przeciwstawia się temu systemowi w imię jednostki, pacjenta. Próbuje żyć poza ustrojem, ale jednocześnie jego wolność jest mocno uwikłana w historię. Być może jest naiwny, utopijny w postrzeganiu świata. Chce żyć jakby nie było wojny, okupacji, komunizmu, istnieć poza historią. Być może to tylko brak realizmu  a może franciszkańska wiara, że liczy się przede wszystkim człowiek. To tworzy wokół niego pozytywną aurę- myślenie, że ludzie są dobrzy, tylko trzeba im pomóc. Życie według optymistycznej formuły, iż „wszystko będzie dobrze”. Wierzy w swoje możliwości, ale też nie jest pozbawiony rozsądku. Nie jest cudotwórcą, kiedy widzi, że jest za późno dla pacjenta, nie oszukuje go i nie obiecuje wyzdrowienia. Może się to wszystko podobać, ale można też to odczytywać jako wcześniej wspomnianą niefrasobliwość, brak rozsądku. Kiedy zaczyna się mu palić grunt pod nogami i grozi mu więzienie, ma możliwość wyjazdu, bowiem jeden z dawnych pacjentów gotów jest załatwić mu paszport. Ma też znajomości w Chicago, gdzie mógłby znaleźć schronienie. A jednak zostaje. Poczucie obowiązku, a może po prostu pycha, która prowadzi do zguby?

 

  

Pycha, a może po prostu oportunizm? Leczenie Bormanna można przecież odczytać i tak, i tak. Choć przeznacza pieniądze na ruch oporu, to jednak jego decyzje pachną konformizmem, załatwia sobie coś w postaci parasola ochronnego. Interesuje go tylko leczenie, ale aby to robić, niekoniecznie musi być etyczny. Misja leczenia nie jest bowiem zawieszona w próżni. Holland pokazuje, że nie da się żyć poza historią, co zresztą pokazuje dramatyczna scena z czasów wojny. Dylematy moralne zostają więc postawione bohaterowi- czy leczenie Bormanna jest działaniem niepatriotycznym czy głęboko humanistycznym? Czy można przeliczyć życie faszystowskiego ludobójcy na tysiące wyleczonych rodaków? Czy idea niesienia spokoju, pomagania w cierpieniu, dawania nadziei nie jest ważniejsza niż inne idee? Bohater wybiera, a my musimy ten jego wybór ocenić.

To uwikłanie człowieka w historię jest mocno zaznaczone wspomnianą sceną egzekucji. Ale tak jak się nie da żyć poza czasem historycznym, tak nie da się także żyć poza swoim ciałem, poza swoją seksualnością. Wbrew jednak zarzutom z jednej strony albo oczekiwaniom z drugiej- wątek homoseksualny nie jest nad wyraz rozbudowany. Holland nie buduje wokół niego całej charakterystyki bohatera, co nie oznacza oczywiście, że nie ma on znaczenia. Ale nie najważniejszy wcale jest fakt bycia outsiderem, kimś, kogo system komunistyczny zniewala czy próbuje zniszczyć. Chęć takiej interpretacji się pojawia w kontekście współczesnej rzeczywistości, którą Agnieszka Holland często i sugestywnie komentuje. Ale na tym polega siła filmu, że jest on bardzo daleki od prostej propagandy. „Szarlatan” to dramat człowieka, który żyje w niezgodzie z samym sobą, który traktuje swoje pożądanie jako grzech, jako słabość. Nie potrafi zaakceptować siebie, pogodzić się ze sobą. Jego klęczenie na kamieniach przed figurą Chrystusa to swoista pokuta, co jednak ciekawe- nie nosi ona dla mnie wcale znamion religijnych, zwłaszcza że bohater w młodości wyraźnie dystansował się od Kościoła i religii. Bardziej wydaje się się to emanować  swoistym masochizmem. Traktuje homoseksualizm jak chorobę, jako pęknięcie na swoim wizerunku uzdrowiciela. Zresztą być może kluczowe jest samo pożądanie, bo ktoś taki jak on powinien żyć poza ciałem, nie być ograniczanym przez zmysły czy fizjologię.

Fascynujące jest jak ktoś tak mocno osadzony w naturze, jednocześnie próbuje tak usilnie wykorzenić w sobie swoją zmysłowość, cielesność, nie potrafiąc spojrzeć na siebie przez pryzmat biologii i praw natury. Jan wstydzi się swojej miłości, ale wbrew pozorom nie dąży do ascetyzmu, wprost przeciwnie- jest pełen pasji w uczuciu, zaborczy, żeby nie powiedzieć żarłoczny. Wypełnia ona jego duszę, uwalnia go z granic ciała, daje autentyczną wolność.

To uczucie ociepla jego wizerunek, nadaje mu ludzki rys, posmak człowieczeństwa. Przez cały czas wydaje się wyobcowany, zimny, żeby nie powiedzieć zmrożony, ascetyczny emocjonalnie. Pokazują to już pierwsze sceny. Widzimy jego oschłość wobec siostry, która przyszła do niego po pieniądze. Obojętny i protekcjonalny, świadomie i na chłodno ją upokarza. O ile bunt wobec ojca zostaje wyraźnie zaznaczony ( choć z przebiegu akcji jest on mało uzasadniony), o tyle nie mamy żadnych podstaw, by zbudować jego niechęć wobec siostry. Konsternację wzmacnia fakt, że wcześniej uratował ją przed amputacją. Ale ten brak emocji i empatii zauważyć możemy również wobec pacjentów. Nie odszukamy w jego sylwetce postaci dobrego doktora. To po prostu świetny fachowiec, a może właśnie tylko szarlatan. W trakcie seansu budziło się we mnie przekonanie, że tytuł odnosi się nie tyle do jego działalności medycznej, co bardziej do materii ludzkiej. Jest szarlatanem jako człowiek, ktoś, kto cały czas ucieka od siebie, oszukuje siebie i świat. Wiele sytuacji stawia go w negatywnym świetle. Swoisty materializm, narcystyczne zapędy, pewność siebie granicząca z pychą, pewna pogarda dla innych, nie do końca uzasadniona agresja czy apodyktyczna zaborczość czynią z niego bohatera trudnego do polubienia. Bo też trudno zaakceptować go rzucającego się z siekierą na ojca czy zmuszającego kochanka, by ten za pomocą ziół doprowadził żonę do poronienia.

Najtrudniej wybaczyć mu jednak zdradę kochanka w finale. By siebie ocalić poświęca Frantiska, który przez te wszystkie lata nie tylko był, ale wspierał go, pomagał, a przede wszystkim kochał. I nawet jeśli będziemy szukać okoliczności łagodzących- u większości osób pojawi się chęć odrzucenia bohatera. Ta miłość, pełna namiętności i wolności, która go wyzwala, która jest źródłem światła, ukazuje najprawdopodobniej jego autentyczne oblicze. Związek ten wpisuje się w romantyczne wyobrażenia i to nie tylko w buncie przeciw obyczajowości i prawu. Tym samym wyrzeczenie się ukochanego boli nas, widzów, i jest tak trudne do zaakceptowania.

Ale ten Piłatowy gest nie wynika z prostych egoistycznych potrzeb, nie jest też elementem lęku przed śmiercią. Składa ukochanego w ofierze swojej pracy, bez której nie może żyć. I to być może jest klucz do odczytania tej postaci. On musi ratować życie ludziom. To jego misja – droga, która go prowadzi. To główna różnica między nim a jego nauczycielką, Mulbacherovą. Ona żyła w cieniu, skromnie i prosto. Po prostu pomagała ludziom, mając świadomość swoich ograniczeń i ciężaru zadania, które wypełniała. Mikolaska postanowił zostać mesjaszem. Może to zresztą krzywdzące określenie ”postanowił”, może raczej poczuł to, usłyszał wewnętrzny głos. Nie rozstrzygając tego, nie mam wątpliwości co do drogi, którą musi bohater według siebie iść, bez względu na wszystko. I wszystko musi poświęcić, by wypełnić swoje powołanie. Bo w swoim mniemaniu poświęca nie tyle kochanka ( który wydaje się nota bene godzić z tą rolą ), co swoją miłość do niego. W tym nie ma egoizmu, poświęca to, co dla niego najcenniejsze, by żyć i pomagać innym. I tak odczytuję scenę, kiedy przez moment po wyprowadzeniu z sali sądowej bohaterowie się spotykają. W dotknięciu dłoni  kochanka jest czułość i miłość. Nie odczytuję tego gestu jako fałszywego.

Istotną do takiego odczytania wydaje mi się najmocniejsza scena filmu - moment, kiedy młody Jan roztrzaskuje nowo narodzone kocięta o skałę. Choć zwierzęta znajdują się w worku, scena jest niezwykle sugestywna w swoim okrucieństwie. Tym mocniejsza, że nas zaskakuje. Zupełnie nie jesteśmy na nią ani fabularnie, ani psychologicznie przygotowani. Budzić może absolutny szok. Ale odczytanie jej jako dowód na bezmyślne okrucieństwo jest zbyt łatwe i chyba niesprawiedliwe. Przyznać jednak trzeba uczciwie, iż scena nie jest łatwa do odczytania. Dla mnie na pewno jest ona przekroczeniem pewnej granicy (zresztą to wydarzenie spowodowało rozstanie Mikolaski i jego nauczycielki). Z jednej strony ten okrutny czyn jawi się jako swoisty akt łaski- niósł te zwierzęta, aby je utopić. I tak miały zginąć. Wybrał drastyczniejszy sposób, ale i szybszy. Z drugiej strony jest w tym wściekłość na świat, gniew, a może nawet bunt przeciw śmierci. Wyrok został już na nie wydany, a on znów staje się narzędziem w rękach kata. Widzimy jakiś rodzaj paralelizmu między tą sceną a sceną z czasów wojny. Może chce wziąć pełną odpowiedzialność za ich śmierć, dokonać  świadomego wyboru, a nie być ślepym narzędziem w rękach losu. Może musiał poczuć okrucieństwo, świadomie zniszczyć jakieś istnienie, zrozumieć ból i śmierć, aby zacząć "zbawiać" świat. Wiem, że to kontrowersyjne, ale mam poczucie, że bez tego nie byłoby Jana Mikolaska, nie byłoby tych setek uzdrowień.

Wychodząc z kina, nie wiemy, kim był tak naprawdę Jan Mikolasek. Pozostaje dla nas zagadką. Szarlatan czy geniusz? Mądrość filmu polega na tym, że być może nie musimy na to pytanie odpowiadać. Kluczowe wydaje się rozstrzygnięcie: czy mu wierzymy czy nie? A ja mu wierzę. Choć nie jest mi bohaterem bliskim, choć nie mogę powiedzieć, że go lubię czy podziwiam, to mu wierzę. Przekonała mnie jedna scena, zresztą moja ulubiona,która w obrazie Holland sytuuje się gdzieś z boku. Podczas więziennego spaceru, obchodząc zdewastowany klomb, dostrzega on wśród jałowej ziemi mały kwiatek banalnego mlecza. Pochyla się nad tą rośliną z pewną czułością, widząc w niej siłę i mądrość natury. I oto dla mnie prawdziwa twarz bohatera. Kiedy go nikt nie widzi, kiedy pozostaje tylko twarzą w twarz z małym kwiatkiem. Jest w tej scenie jakiś spokój, jakaś zwyczajność, swoista harmonia, może nawet swoista miłość. W tym małym kwiatku mieści się  prawda i piękno świata. Może to jest właśnie szarlataneria- znaleźć siebie w cieniu mlecza?

 


 

 

 

piątek, 19 czerwca 2020

                      



   
TYLKO ZWIERZĘTA NIE BŁĄDZĄ


Pierwsze wrażenie po seansie to poczucie smutku i takiego swoistego egzystencjalnego zdołowania. Potem zaczęły pojawiać się jakieś cieplejsze barwy, że ten pesymizm podbity jest swoistym humanizmem. I szczerze mówiąc do końca nie mogę się zdecydować, co do ostatecznych intencji twórcy. Ale każdy, kto widział pierwsze filmy Dominica Molla „Mój przyjaciel, Harry” i „Leming” nie będzie zaskoczony- zarówno treścią, jak i formą. Koncepcja thrillera pozwala francuskiemu reżyserowi otworzyć się na zmagania psychologiczne postaci, a nawet zmierzyć się z egzystencjalnymi rozważaniami na temat natury ludzkiej

Zaczyna się niecodziennie, dziwnie, trochę absurdalnie. Widzimy młodego Afrykanina jadącego ulicą z kozą spoczywającą na jego ramionach. Śmieszność obrazu przesiąknięta jest niedopowiedzianym mrokiem- koza zostanie prawdopodobnie złożona w ofierze, choć nie wiadomo, w jakim celu. Scena wydaje się bez sensu i bez znaczenia, ale oczywiście, jak w dobrym scenariuszu, wrócimy do postaci młodego mieszkańca Afryki i historia zostanie domknięta. Nim to jednak nastąpi przenosimy się do do rolniczego regionu Causse Mejean, płaskowyżu w południowej Francji złapanego w śnieżną zimę. Reżyser rozpoczyna właściwą historię rozpisaną na kilka punktów widzenia. Pierwsza w kolejce jest Alice, żona rolnika i sprzedawczyni ubezpieczeń, która odwiedza swojego sąsiada Josepha, aby omówić interesy. Szybko okazuje się, że mają romans. Okoliczności zbliżenia znów naznaczone są lekką groteską, ale znamionują dramat obyczajowo – moralny. Jednak zaginięciem Evelyne, mającej dom w okolicy bogatej paryżanki, film skręca w stronę kryminału. Jej opuszczony samochód zwiastuje tajemnicę, ale kryminalna zagadka jest tu drugorzędna, choć kluczowa do odczytania całości. Postać Evelyne splata historię pięciu osób, których perspektywę kolejno przyjmuje reżyser. Sieć tworzą wspomniana Alice, jej mąż, Michel, Joseph, zakochana w Evelyn młoda kelnerka Marion, i poznany na początku Armand, mieszkający na Czarnym Lądzie



Adaptując powieść Colina Niela, Moll, wraz ze swoim regularnym współautorem Gillesem Marchandem, tworzy pozornie prostą fabułę, która staje się coraz bardziej splątana, gdy przeskakuje od jednej postaci do drugiej, wykonując dość zaskakujące zwroty. Co ważne jednak- mimo iż elementy układanki nie są oczywiste, a Moll żongluje też konstrukcją czasowa, nie podąża drogą udziwnienia, nie komplikuje historii na siłę. Jak w filmach Innaritu układanka jest precyzyjna i świadomie skonstruowana. W recenzjach pojawia się często nazwisko Kurosawy z filmem „Rashomon', co nie dziwi, bo na tę inspirację powoływał się sam reżyser. I to jest dobra rekomendacja, zwłaszcza, że reżyser czyni ten fragmentaryczny dramat wiarygodnym. Wiele scen zostało uchwyconych w surowych, naturalnie oświetlonych szerokich ujęciach,a operator kadruje swoje postacie w różnych odsłonach. Każda postać jest starannie wyrzeźbiona i odtworzona. I każda postać przekonuje. Choć nie znamy ich przeszłości, widzimy ich tu i teraz, to czujemy ich historie, ich frustracje, kompleksy, bolączki.

Postacie, choć różne, mają wiele wspólnego. Wszyscy żyją w świecie iluzji, karmią się swoimi wyobrażeniami, pragnieniami. Alice, nieszczęśliwa w związku, żeby się z niego wyrwać, tworzy romantyczne wyobrażenie swojego romansu, co niemal pachnie absurdem, jeśli weźmie się pod uwagę, iż jej sąsiad to małomówny odludek, wyglądający jakby był opóźniony w rozwoju. Rozpamiętuje wciąż śmierć matki, z która spędził całe życie, a jego towarzystwem są tylko zwierzęta. A jednak, kiedy Michel, mąż Alice, przybywa do domu pobity, ta myśli, że to ma związek z jej romansem. W rzeczywistości Michel, pozornie skupiony na swoim gospodarstwie, prowadzi podwójne życie. Poznaje w internecie Armandine, która staje się obiektem jego uczuć . Problem w tym, że pod postacią młodej kobiety kryje się młody mieszkaniec Wybrzeża Kości Słoniowej, znany nam z prologu Armand, który w ten sposób wyłudza pieniądze od naiwnego Francuza. Armandine ze zdjęcia bardzo przypomina Marion. Kiedy więc ta pojawia się w okolicy w poszukiwaniu Evelyne, Michel jest gotów na wszystko.


Ten splot przypadków, niekoniecznie nas przekonywający, zyskuje w filmie nieco groteskowy fundament w postaci czarnoskórego szamana, Papy Sanou, którego rady przyjmuje Armand, nim zdecyduje się na interes życia. Arogancja młodego chłopka zostaje zgaszona przypomnieniem, że los jest silniejszy od naszych oczekiwań i marzeń. Złośliwość, albo może sprawiedliwość losu dopada wszystkich bohaterów i zdziera maski. No właśnie- ciekawe i zaskakujące jest to, że wcale nie zdziera. Siła iluzji, potrzeba bliskości, strach przed samotnością są tak wielkie, że unieważniają wszystko. Bohaterowie są w stanie zrobić wszystko, by poczuć coś- i przekraczają granice. Joseph znajdując trupa na swojej posesji, początkowo chce się go pozbyć, w końcu jednak zabiera zwłoki do siebie i chowa w stodole. Spędza z Evelyne nie tylko czas, ale traktuje jak żywą, mówi o swoich uczuciach, szuka bliskości. Marion jedzie na drugi kraniec Francji, wędruje kilometrami, żyje w przyczepie, byleby tylko być blisko ukochanej, choć dla Evelyne był to tylko jednorazowy seks. Michel naiwnie nie tylko wierzy w każde kłamstwo i każde słowo pojawiające się na ekranie monitora, ale w kluczowym momencie porzuca całe swoje życie, by znaleźć podszywającego się pod Armandine chłopaka.
 
Wszyscy oni żyją w oderwaniu od rzeczywistości, pozbawieni oparcia w drugim człowieku. Samotność jest jak choroba, przed którą bronią się w każdy możliwy sposób. Tkwienie w związkach wcale tego nie zmienia. Oczywiście szczególnie w przypadku wątku francuskiego można mówić o izolacji samego miejsca, ale samotność nabiera tu charakteru egzystencjalnego. Film nie bawi się w diagnozy społeczne, niemniej wpływ współczesnej cywilizacji jest tutaj widoczny. W tym świecie człowiek traci jakby wymiar cielesny. Tak jak w Abidżanie, gdzie grupa młodych mężczyzn siedzi w jednym pomieszczeniu obok siebie, ale każdy z laptopem lub telefonem. Wirtualny świat, choćby pomniejszony do granic możliwości, jest dla bohaterów ciekawszy. Znajdziemy tu niemoc, nieumiejętność nawiązywania kontaktu, kreowanie rzeczywistości na wzór banalnych wyobrażeń. Bohaterom łatwo przychodzi mówienie „kocham”, zakochują się szybko, bezrefleksyjnie



Są oni żałośni, mali, grzeszą naiwnością, ślepotą emocjonalną, a jednak mimo groteskowej aury, reżyser nie czyni ich karykaturami, a nawet nadaje im tragiczny rys. Owszem są śmieszni i płytcy, ale – jak wcześniej już sugerowałem- stoją po stronie człowieczeństwa. Znamienne jest, że nie pieniądze rządzą ich życiem. Nie poszukują dóbr materialnych, gardzą pieniędzmi albo nie mają dla nich kluczowego znaczenia. Nawet Armand traktuje oszustwo jako możliwość zbliżenia się do swojej byłej dziewczyny, która obecnie jest utrzymanką bogatego Francuza. Choć są dziecinni i niedojrzali w budowaniu swych uczuć, to można dostrzec w ich zachowaniu swoisty heroizm. Dążą do celu, nie poddają się, nie uznają porażki. Jak romantycy walczą o swoje uczucia, gotowi przemierzać „cały świat', przekroczyć granicę. Ich tytanizm jest godny podziwu. Są nieszczęśliwi, ale próbują uciec z sytuacji, które są dla nich więzieniem. Jak mówi szaman- miłość daje to, czego nie mamy, więc bohaterowie szukają sposobu ,żeby zapełnić tę pustkę. W tej wędrówce pojawią się wszystkie możliwe słabości i grzechy- zdrada, kłamstwo, oszustwo, kradzież, samobójstwo, morderstwo. Ale tak się objawia ich człowieczeństwo, bo tylko zwierzęta nie błądzą





środa, 17 czerwca 2020


                                      FORTEPIAN




MUZYKA ZMYSŁÓW
Złota Palma w Cannes, kilkanaście różnych nagród, trzy Oscary, a przede wszystkim zachwyt publiczności – to żniwo filmu Nowozelandki Jane Campion. To był rzadki przypadek, kiedy krytycy i widzowie byli zgodni w odbiorze filmu.



Akcja utworu dzieje się w drugiej połowie XIX wieku. Do Nowej Zelandii przybywa młoda wdowa, Ada, z dziewięcioletnią córką, Florą. Została „sprzedana” przez ojca mężczyźnie, którego nigdy nie widziała na oczy. Z niewiadomych przyczyn Ada w dzieciństwie zaniemówiła. Jej jedynym kontaktem ze światem, sposobem na uzewnętrznianie swoich emocji jest fortepian, który zabiera ze sobą w podróż. Jej przyszły mąż Alisdair Steward - już na powitanie odmawia transportu instrumentu przez busz. Kobieta nakłania więc sąsiada męża, analfabetę Barnesa, by przeniósł fortepian do jej domu. W zamian zgadza się udzielać mu lekcji. Te lekcje są jednak osobliwe. Baines pozwala jej grać, a sam zadowala się obserwacją. Tak narodzi się miłość, tak narodzi się dramat. 
 



Fortepian to film dopracowany w najdrobniejszych szczegółach. Dramaturgii podporządkowana została strona wizualna i zmysłowa atmosfera, niezwykła malarskość obrazów Stuarta Dryburgha, ciemne, niemal żałobne barwy, sugestywność i emocjonalność nowozelandzkich pejzaży i wreszcie symboliczna wymowa przedmiotów i kostiumów. Jednocześnie niezwykłe sceny wizualne nie są przedłużane niepotrzebnie, reżyserka potrafi zachować dyscyplinę .Ogromne znaczenie ma też wspaniała muzyka Michaela Nymana, która nie tylko współgra idealnie z oglądanymi obrazami ( wystarczy zwrócić uwagę na scenę z odcinaniem palca), ale tworzy specyficzny nastrój. Nie można także zapominać, że muzyka jest integralną częścią fabuły. W końcu wirtuozerią nazwać trzeba grę aktorską. Obaj odtwórcy męskich ról grają wbrew sobie. Sam Niell, znany z ról sympatycznych, ciepłych facetów, gra gburowatego sztywniaka. Jeszcze więcej odwagi wymagało obsadzenie w roli Bainesa Harveya Keitela. Krępy, toporny twardziel ukazuje w filmie niezwykła subtelność i wrażliwość. Nagrodzona Oscarem za postać Flory Anna Paquin to czysta naturalność, a Holly Hunter ( także Oscar) jako Ada to mistrzostwo wyrażania emocji bez udziału słów.


To, co jednak w filmie chyba jednak najcenniejsze, to postacie bohaterów. Campion daleka jest od uproszczeń i jednolitości charakterologicznej. Weźmy postać Stewarda. Jego osoba budzi niechęć, czasem litość, czasem nawet sympatię. Mąż Ady to typ homo fabera, umysłu ścisłego, uporządkowanego, logicznego, żyjącego w określonych ramach społecznych i moralnych. Poznajemy go w momencie, kiedy maszeruje przez dżunglę po czekającą na plaży Adę. Przyciasny surdut, cylinder i składany grzebyk, którym przeczesuje włosy- to z jednej strony synonim świata cywilizacyjnego, z drugiej odbicie jego natury. Rys osobowościowy- na pewno, ale Campion, żywo zainteresowana antropologią, ukazuje, że brak zdolności do wyzwolenia się ze sztywnych ram jest wynikiem wychowania w określonej kulturze. Reżyserka w sposób przejrzysty, za pomocą zaledwie kilku scen, buduje skomplikowany obraz nie tylko bohatera, ale cywilizacji zachodnioeuropejskiej czasów wiktoriańskich. Bo przyjrzyjmy się kolejnej scenie. Po przybyciu Ady do domostwa, Steward postanawia zrobić zdjęcie ślubne, które ma zastąpić ceremonię. Elegancko ubrani, upozowani, na tle dziczy i w strugach deszczu, wyglądają groteskowo. Ale dla Stewarda rytuał ma ważną rolę. Liczy się konwenans, liczy się opinia publiczna. Wrócę jeszcze do tej sceny, bo ma ona ważne znaczenie w innym aspekcie. Kontynuując jednak charakterystykę Stewarda , trzeba dodać, iż wszystko co konkretne, jednostkowe przerasta go, stąd takie obsesyjne dążenie do tego co wymierne. I dlatego tak wielką wagę przywiązuje do ziemi, która jest dla niego oznaką statusu społecznego, zamożności, ale także zastępuje mu życie duchowe. Jego egzystencja jest próbą przeniesienia kultury anglosaskiej na tereny dziewicze – strój, konwencjonalne picie herbaty, konwencjonalne stosunki międzyludzkie. Ale także sam fakt ogrodzenia swej ziemi palami, zaznaczenie swej władzy, swego terenu, co w dżungli wydaje się co najmniej dziwne, jeśli znów nie użyć słowa- absurdalne. Jednak to nadaje mu pewności siebie, leczy kompleksy. Niestety ukazuje go również jako całkowitego ignoranta w sferze duchowej i emocjonalnej. Tę ignorancję widzimy w stosunku do Ady. Reżyserka ukazuje to natychmiast, na początku, kiedy Steward nie zabiera z plaży fortepianu. Dla niego to bezużyteczny przedmiot. Ale fortepian to Ada, dlatego tytułowy przedmiot stanie się w pewien stopniu miarą wartości obu mężczyzn, jak i ich stosunku do kobiety. Steward nie jest złym człowiekiem, po prostu nie rozumie Ady, świata sztuki i ducha. Chciał wziąć sobie za żonę spokojną, dobrze ułożoną istotę, a spotkał skomplikowaną kobietę, która przerosła jego prosty umysł. Steward pragnie Ady, tęskni za prawdziwą miłością, stara się ją zrozumieć, wyjść naprzeciw, pójść na kompromis. Ale dochodzi do pewnej granicy, której po prostu nie potrafi przekroczyć, mimo chęci. Staje się bezradny, bowiem brakuje mu empatii i wyobraźni. Nie potrafi się oderwać od szablonu, od utartych szlaków. Kiedy Ada pieści jego ciało, jednocześnie nie pozwalając się dotknąć, widzimy jak bardzo jest podekscytowany. Lecz konwenans bierze górę, to jest sprzeczne z naturą, tak kobiety nie robią. Paradoksalnie więc odrzuca Adę. Co ciekawe, widzimy, że drzemią w nim pasje, namiętności. Kiedy staje się świadkiem sceny miłosnej Ady i Bainesa, stawia się w sytuacji podglądacza. I to jest kolejny problem Stewarda- nie potrafi stać się kreatorem, przyjmuje postawę bierną. Kiedy obcina palec Adzie, wydaje się, że emocje biorą górę, że uwolnił się od sztywnych norm, pokazał swoją romantyczną twarz. I swoja miłość, bo zrobił to na wieść, że Ada kocha Bainesa, oddała mu serce. Lecz zaraz się wycofuje, uspokajającym tonem śpiewa jej, że będą razem i wszystko będzie dobrze. Bezradny, samotny, szamoczący się, niepozbawiony jednak godności i ludzkich cech. Co ciekawe- chyba najbardziej tragiczny. Dlatego pozwala odejść Adzie- bo wie, że przegrał, że jej nigdy nie zdobędzie.



Baines to jego odwrotność. Być może kluczem do zrozumienia tej różnicy są motywy, które kierowały obu mężczyzn do przyjazdu do Nowej Zelandii. Steward ma typowe zapędy kolonizatorskie Brytyjczyków, to po prostu przedłużenie Anglii. Dla Bainesa nowy ląd to ucieczka z dawnego świata, zanegowanie go. Od czego ucieczka, nie wiemy. Może od kobiety, może od cierpienia i bólu, który tam zostawił, a może po prostu od tamtej rzeczywistości. Ważne też, że niepiśmienny, toporny Baines nie ma nic wspólnego ze społecznymi wymogami społeczeństwa klasowego. Pozbawiony zmysłu posiadania, bogacenia się, ambicji społecznych, dryfuje po prostu w czasie. Zatopiony w swoich myślach, introwertyczny typ może uchodzić za buntownika, może nawet stoika. Jego twarz, ozdobiona tatuażem moko, tylko na początku zaskakuje. Moko to symbol siły wewnętrznej ducha, kreuje więc obraz jednostki silnej, niezależnej, niepodległej. Ale tatuaże w kulturze maoryskiej reprezentują też kult ciała. Baines swoją osobą nie próbuje niczego narzucić, odrzuca wszystko co sztuczne. Jego strój to próba wtopienia się w świat dziewiczy, pierwotny. Żyje z dnia na dzień, leniwie, w harmonii z naturą , jak i Maorysami, którymi się zresztą otacza. Nie ma między nimi granicy społecznej- tubylcy siedzą u niego na ganku, śpią na podłodze w jego domu. Nim spotka Adę, żyje w symbiozie z przyrodą. Jest to jednak coś na wzór letargu. I wyzwala go z tego marazmu właśnie kobieta. Nieokrzesany prostak i brutal okazuje się czystym romantykiem, wrażliwcem, o bogatej sferze emocjonalnej. Niemający w ogóle pojęcia w muzyce, poprzez sztukę odkrywa w sobie pasję i namiętność. Campion rewelacyjnie potrafi mówić obrazem. Kiedy zabiera Baines Adę na plażę, widzimy jak kobieta gra na instrumencie do wieczora, całkowicie zatopiona w myślach, a mężczyzna cały czas chodzi wokół, ani razu jej nie przerywając. O ile Steward jest profanem, Baines okazuje się adeptem, zdolnym uczniem wrażliwości i miłości. Baines poprzez muzykę otwiera się na świat, na uczucia. Próbuje dotrzeć też do Ady. Intuicyjnie wie, że Ada to muzyka, a muzyka to fortepian. Gotów jest więc go kupić od Stewarda za ziemię, czego ten oczywiście nie rozumie. Dla niego to tylko przedmiot, dla Bainesa, to przedmiot kultu, coś magicznego, mistycznego, obcowanie z tajemnicą. W genialnej scenie, kiedy nagi Baines ściera kurz z fortepianu swoją koszulą, widać jego czułość i delikatność. Nagi ,bo obcując z absolutem, nie można być skażonym ludzkim strojem. Byłaby to profanacja. Baines widzi w fortepianie piękno, przeżywa swoiste wtajemniczenie w świat mu całkowicie obcy. Jest coś wzruszającego, niemal dziecinnego w tym geście. Ale tę niewinność widać też w grze erotycznej, którą z nią prowadzi. Specyficznej, bo z jednej strony jest nauczycielem, który wyzwala Adę z ciasnego gorsetu, a drugiej sam staje się uczniem, który odkrywa w sobie umiejętność kochania. Campion komponuje te sceny na swoistym kontraście- z jednej strony Baines jest prostacki, niezgrabny w swoich gestach, z drugiej reprezentuje wrażliwość romantyka. Jak mówiłem, to czysty wrażliwiec w skórze profana. Smakuje jej wygląd, próbuje ją poznać, dostać się do jej wnętrza. Przygląda się jej z wnikliwością i namaszczeniem. Warto zwrócić uwagę na scenę, w której dotyka Ady dziurę w rajtuzach. Scena niemal niewinna, a naładowana erotyzmem jak rzadko kiedy w innych filmach; jednocześnie subtelna i emocjonująca. Ale też doskonale ukazuje Bainesa. To kwintesencja czułości i zrozumienia. Baines wraz z naukami Ady dojrzewa do prawdziwej miłości, zdaje sobie sprawę, że tej gry nie można ciągnąć w nieskończoność, bo czyni z nich niegodziwców. Dlatego oddaje fortepian. Skoro nie może zdobyć miłości Ady, instrument jest mu niepotrzebny. Jego uczucie ma oczywiście proweniencję romantyczną – jest czyste, ogłuszające, zniewalające, łamiące granice. Już nie chce ciała Ady, lecz jej serca.



Dlaczego tak dużo uwagi warto poświęcić mężczyznom w filmie Campion, skoro bohaterką jest kobieta? Bo to jest siła filmów Nowozelandki. Jej feminizm nie jest budowany na redukcji męskości, negacji pierwiastka męskiego. Obaj mężczyźni są intrygujący i niejednoznaczni. Są kontrapunktem, lustrem, w którym przegląda się kobieta. Są czynnikami kształtującymi kobietę. Bo nie ulega wątpliwości, że kobieta jest najważniejsza. I najsilniejsza. Od pierwszych ujęć widzimy, że Ada nie jest marionetką. Być może nawet jej milczenie możemy potraktować jako siłę charakteru. Zresztą brak słów nie przeszkadza Adzie zarówno w wyrażaniu uczuć, jak i kreowaniu otaczającej rzeczywistości. Ada porozumiewa się ze światem za pomocą muzyki. Kiedy siada do fortepianu, zamienia się zupełnie w inną istotę – niepodległą, samoistną, wolną. Ada zna swoje pragnienia, wie, czego chce, nawet jeśli jest to stłumione i ukryte. Wybór Holly Hunter, choć sprzeczny ze scenariuszowym wizerunkiem, okazał się strzałem w dziesiątkę. Potrafi samą twarzą, ciałem wyrazić więcej niż niektórzy za pomocą tysiąca słów- liryczność, niepokój, gniew, zadumę, bezradność, siłę. Przede wszystkim tworzy sylwetkę bogatą emocjonalnie- waleczność, kreatywność, samoświadomość- to są jej cechy. Steward nie rozumie jej, bo traktuje ją jako własność. Po prostu kupił sobie żonę jako wyposażenie domu. Nawet nie tyle jest zły na nią, że nie spełnia jego oczekiwań, co zdziwiony. Jak w scenie, kiedy znajduje wyrysowane klawisze na stole. Nie potrafi jej po prostu ogarnąć swoim racjonalnym umysłem. Jej milczenie miało być gwarantem posłusznej żony. Jak mówi jedna z kobiet- najłatwiej polubić zwierzątko, a ono milczy. A Ada zwierzątkiem nie jest, okazuje się buntowniczką, wewnętrznie skomplikowaną kobietą, niepokojącą i niezrozumiałą. I silną, bo i Baines w końcu jej ulega- nie tylko sile muzyki i duchowości. Choć to on ją wyzwala z gorsetu – dosłownie i przenośnie- odkrywa przed nim świat zmysłów i pozwala dojrzeć swą urodę, to Ada dyktuje warunki, to ona inspiruje go. Zresztą to może w filmie jest najciekawsze- obopólna edukacja. Ada dzięki temu zyskuje wolność, ponieważ okazuje się, że fortepian jest nie tylko jej niepodległym światem, ale też ciężarem, balastem. Związek z Bainesem pozwala jej przewartościować swój świat emocjonalny. Uświadamia sobie, że muzyka jest „tylko” ekwiwalentem miłości. Zmienia swój stosunek do fortepianu..


Przedmiot ten zresztą ma wyjątkowo bogatą symbolikę .Z jednej strony jest odrzuceniem świata zewnętrznego, tarczą ochronną, za którą chowa się Ada przed rzeczywistością. Ale fortepian daje jej też możliwość wyrażania emocji, które nie przystają w tamtych czasach kobiecie- gniew czy smutek. A więc symbolem buntu. Jej gra nie jest prosta i uczciwa, jest dziwna, przenika do środka. Romantyczny wizerunek muzyki, emocjonalnej pełnej pasji, o demiurgicznej sile, idealnie współgra z osobowością Ady. Lecz instrument jest także esencją jej kobiecości- pozwala jej kreować swoją osobowość, opowiadać o swoich namiętnościach, uczuciach. W którymś momencie jednak świat erotycznych doznań zastępuję jej muzykę. I to miłość da jej poczucie prawdziwej wolności. Ukazuje to scena, kiedy wyrywa klawisz z fortepianu i wysyła na nim wyznanie miłosne do Bainesa. Z jednej strony fortepian nie jest już niezbędny, zostaje okaleczony, z drugiej- instrument jest przecież nią samą. To jakby oddała część siebie, co zresztą potwierdza kolejna scena, kiedy Steward ucina jej palec. W finale wreszcie Ada każe wyrzucić fortepian do wody jako zbyteczny. I tutaj Campion zaskakuje. Bo kiedy spodziewamy się szczęśliwego zakończenia, Ada postanawia podążyć za fortepianem. Przez moment zostaje zawieszona między życiem a śmiercią. W końcu wybiera życie.

 

Nie można jednak zapomnieć o jeszcze jednej osobie dramatu. Nowozelandzka reżyserka nie zaniedbuje żadnej postaci. Chodzi o Florę. Córka w życiu Ady spełnia bardzo ważną rolę. Jest jej pośredniczka w relacjach z mężczyznami, jej swoistą forpocztą, tłumaczem. Wielokrotnie widzimy jak matka chowa się za plecami córki. Kobietę i dziewczynkę wiąże coś więcej niż tylko miłość, to rodzaj symbiozy, naturalnej jedności. Kiedy więc ta harmonia zostaje zburzona przez mężczyznę, Flora czuję się zagubiona, nie może sobie znaleźć miejsca, funkcji. Potem przychodzi rozczarowanie, poczucie odrzucenia. Staje po stronie Stewarda, którego nagle nazywa tatą. To tylko próba odzyskania swojego miejsca, uczucia matki, które, wydaje jej się, że straciła. Ta walka o miłość Ady doprowadzi do tragedii. Flora odegra więc bardzo ważną rolę, staje się rodzajem bodźca, który wywoła łańcuch wydarzeń. Widać więc w jej portretowaniu znowu romantyczne inspiracje. Jest nie tylko ważnym elementem świata przedstawionego, ale wielowymiarowym symbolem . Romantyzm widać w niejednoznaczności tej postaci. Flora jest zaskakująca, niepokojąca, zdolna do dobra i zła. Taki niemal Szekspirowski duch, istota nie do końca z tego świata. Zresztą ciekawe byłoby odczytanie jej jako upostaciowanej duszy Ady, na co wskazuje choćby silna symbioza matki z córki. Tym, co łączy matkę z córką, jest też opiekuńcza moc sztuki. Bo Flora jest artystką. Tworzy osobistą mitologię, romantyczną wersję historii swej rodziny. Przerażającą, tragiczną i patetyczną .Jej konfabulacja jest najwyższej próby. Ale w jej opowieści jest też obraz wojny między przyroda a sztuką. Ojciec umiera od uderzenia pioruna, kiedy śpiewa w lesie podczas burzy. Campion jednak już wcześniej pokazuje, że sztuka nie musi przeczyć naturze. W scenie na plaży, kiedy Ada gra, a Baines słucha, Flora tworzy na plaży ogromnego konika morskiego z piasku i skał. To dowód, że można kreować dzieło sztuki z surowców natury. Ada wraz z Florą potrafią okiełznać naturę. Sztuka ma moc absolutu, moc kreacyjną. To dzięki muzyce Baines widzi coś, czego wcześniej nie widział i nie rozumiał, to muzyka łączy go z Adą w momencie transcendencji. Jest w stanie wejść w jej świat, połączyć się z nią poza rozumem i społecznymi ograniczeniami. Sztuka wyzwala go z samotności i otwiera na miłość .Sztuka dla Ady i Flory jest integralną częścią ich osobowości, dlatego pozbawiony wyobraźni i powierzchowny Steward ponosi klęskę. Sferę duchową sprowadza do marnych substytutów. A sztuka to przecież rdzeń, to życie.

 

Jak widzimy – wszystkie postaci są naznaczone dramatyczną kreską. Wszystkie też są samotne. Bo to film także o samotności .Ada wyobcowana milczeniem, Steward swoją ignorancją, Baines zawieszony miedzy Anglią i Nową Zelandią, cywilizacją i naturą, Flora między matką a ojczymem. Studium samotności, ale przede wszystkim miłości. Wielowymiarowej, bogatej, trudnej, romantycznej. Bo cały film wyrósł z romantyzmu. Nie na darmo korzenie obrazu widać w Wichrowych wzgórzach. Zmysłowa natura, ponure barwy, posępność i niepokój, pełni pasji, rozdarci, wyalienowani bohaterowie -tworzą gotycka wizję świata, znaną z powieści Brónte. Fortepian to kino melodramatyczne, o ogromnym ładunku emocjonalnym, chwytające za serce, pełne symboli i znaczeń. Estetyczne i artystyczne. Ale też feministyczne. Przy czym feminizm należy rozumieć tu w kontekście kulturowym. Już sam fakt powierzenia narracji niemej kobiecie jest znaczący, bo w ten sposób film jest obrazem jej umysłu. Ponadto Ada, aczkolwiek zanurzona w swoim historycznym świecie, jest współczesną kobietą .Poszukującą, pragnącą, o ogromnej wyobraźni, niezwykle silna i dynamiczna. Przede wszystkim świadoma swojej kobiecości i potrafiąca wyrazić swoje wnętrze, prawdę o sobie. Ada sama siebie kreuje i odnajduje swoje miejsce w świecie. Co wcale nie oznacza, że jej wybór jest jednoznaczny i oczywisty. Film kończy się obrazem unoszącej się sukni nad fortepianem zatopionym oceanicznej głębinie. Tam wszystko jest nieruchome, tam panuje prawdziwa cisza. Ale ten obraz staje się dla Ady cichą kołysanką, jej kołysanką. Oksymoroniczne połączenie ciszy i muzyki pozostawia film niejednoznacznym i otwartym. Więc pozostaje nam tylko zanurzyć się w świat psychiki Ady i wsłuchać się w jej głos...