SZARLATAN
W CIENIU MLECZA
Agnieszka Holland to
klasa sama w sobie, to nie ulega wątpliwości. Dlatego każde jej
nowe dzieło to ważne wydarzenie filmowe. Ale prawdą też jest, że
dla mnie osobiście to, co najcenniejsze w jej filmografii, zawiera
się w okresie polskim- ”Kobieta samotna”, „Aktorzy
prowincjonalni, „Gorączka”. No i uwielbiam „Plac Waszyngtona”.
Przy pozytywnym, ale nieco zdystansowanym podejściu do najnowszego
obrazu Holland „Szarlatan” zaskoczył mnie niezwykle pozytywnie. I choć filmu nie
pokocham, to jednocześnie uważam, że to jeden z najlepszych
obrazów Agnieszki Holland.
Znając poprzednie
dokonania autorki „Pokotu”, spodziewałem się dobrze
opowiedzianej biografii, sprawnej narracyjnej dramaturgii i znakomitego
warsztatu filmowego- ale nic poza tym. Otrzymałem jednak
psychologiczną łamigłówkę, fascynującą historię, niejednoznaczny,
bardzo skomplikowany portret jednostki niebanalnej, ale jednocześnie bardzo
ludzkiej. Nie zawiodła też strona formalna filmu. Jak zwykle
zachwyca scenografia i kostiumy, dbałość o detal, umiejętność
komponowania kadru, choć film nakręcony jest
w
konwencjonalny, prawie staromodny sposób, aby dopasować się do
realiów epoki. Wizualnie jest bardzo dostępny dla widza, Holland
nie eksperymentuje, nie szuka estetycznych smaczków. Opiera swój
film na tradycyjnych komponentach, w tym aktorstwie. Świetna gra
Ivana Trojana nie jest żadnym zaskoczeniem (patrz choćby „W
cieniu”, „Samotni” czy „Wacław”), ale należy jednak
podkreślić, że Holland nie ułatwiła mu zadania, bowiem rola
Mikolaski wcale nie jest spektakularna, nie daje jakichś ogromnych
możliwości scenicznych. Już bardziej intensywniej, aktorsko
ciekawiej wypada ta postać w młodości. I tu też trzeba pochwalić
Holland za intuicję, bowiem młodego Mikolaska zagrał syn Trojana-
Josef, absolutny debiutant. Wnosi nie tylko naturalne podobieństwo,
ale też autentyczną młodość i żywiołowość. Trzeba
powiedzieć uczciwie, iż udało mu się udźwignąć tę rolę.
Pełen
profesjonalizm każdego komponentu sztuki filmowej to bez wątpienia atut
„Szarlatana” , ale główna siła tkwi jednak w czymś innym. Scenariusz
Marka Epsteina jest tylko luźno inspirowany prawdziwym życiem
Mikolaska, a Holland wielokrotnie się wypowiadała, że zapis
historyczny w jej filmie jest szkicowy i niekoniecznie prawdziwy, co
pozostawiało jej swobodę fikcyjnej interpretacji tematu. I tu
trzeba doszukiwać się pierwszego kroku w stronę sukcesu. Holland
nie bawi się w faktografię, nie skupia się na szczegółach i
historycznej prawdzie, buduje za to uniwersalną historię człowieka
uwikłanego, skomplikowanego, sprzecznego. Idąc tą drogą ucieka od
ideologizowania postaci, nie czujemy fascynacji tą postacią, choć
pod wieloma względami bohater jest autorce bardzo bliski.
To rozedrganie
interpretacyjne widzimy już na poziomie tytułu. I to naprawdę
odważny tytuł, bowiem jeszcze przed seansem podważa mitologiczny
aspekt tej postaci. I „Szarlatan” podąża w tę stronę
niejednoznaczności. Pytanie kluczowe dla wielu widzów: czy był
magicznym cudotwórcą czy oszustem wcale zresztą nie musi być
najważniejsze, może dotyczyć nie tyle samego daru, co jego
genezy, momentu jego narodzin. Czy jest on wytworem rozsądku czy
metafizycznym objawieniem? Jeśli uznamy za źródło scenę z
wyleczeniem siostry, to ma to posmak nawiedzenia. Budzi go w nocy
jakieś przeczucie, które wydaje się przychodzić ze strefy
mistycznej. Robi to pierwszy raz w życiu, ale wydaje się wypełniać
go duchowa siła. Zachowuje się zdecydowanie, jest pewny swych
poczynań, wobec siostry stosuje niemal siłę. Scena ta ma moc
swoistego objawienia, nawiedzenia przez boską siłę. Nie można
jednak zapominać, że bierze się ona nie z próżni, a z wiedzy.
Jest synem ogrodnika, znajomość świata roślinnego tak czy inaczej
jest fundamentem jego działania.
Ale jeżeli sięgniemy
jeszcze głębiej, retrospekcja ukazuje nam kluczowe dla całego jego
życia wydarzenie z czasów wojny. Rozstrzelanie kolegi pod groźbą
śmierci, a potem próba samobójcza, to coś więcej niż tylko
trauma, to być może bodziec wszystkich jego działań. Praprzyczyna
wszystkiego. Może obsesyjne pomaganie ludziom jest próbą
zagłuszenia wyrzutów sumienia, a może matematycznym rachunkiem,
spłatą zaczerpniętego długu? Jeśli założymy, że to wydarzenie
go popchnęło w stronę leczenia ludzi, to mamy człowieka, który
wybiera bardzo świadomie sobie drogę życiową, być może pod
wpływem przypadku (choroba siostry), być może pod wpływem
intuicji, ale jednak świadomie. Zresztą można w jego działaniu
zobaczyć też po prostu dojrzewanie, wykorzystanie życiowego doświadczenia, by
zbudować sobie swój świat. Jak sam stwierdza – możliwość
wyboru to największa kara, co zrozumiałe jest, kiedy staje się w
obliczu konfliktu tragicznego- albo moje życie, albo drugiego
człowieka. Nie umiem jednak rozstrzygnąć, czy wybrał sobie takie
życie jako karę za popełnioną zbrodnię czy postanowił z tego
uczynić swoistą tarczę. Bycie cudotwórcą, pomaganie drugiemu
człowiekowi może być rodzajem terapii dla niego i być może to
też pozwala zrozumieć jego nieugiętość, świadome dążenie do
określonego celu.
Film
nie rozstrzyga tego dylematu. Jego działalność, jego życie
oscylują między nauką a magią. Na pewno miał talent wsparty
wiedzą zielarską i długoletnią praktyką. Nie można bowiem
zapominać, że za jego zdolnościami stoi edukacja, specyficzna, ale
edukacja. Znajduje sobie nauczycielkę w postaci rozsądnej
wdowy, pani Mulbacherovej, która
uczy
go rzemiosła - polegającego w zasadzie na wizualnej analizie próbek
moczu. Choć skrótowo, ale bardzo jednoznacznie pokazana jest długa
droga nauki, tysiące przebadanych próbek, setki błędów i
nieudanych diagnoz. W tym wcale nie musi być magia, tylko
umiejętność diagnostyczna, na oryginalnym bądź co bądź
materiale, i tradycyjne ziołolecznictwo. Oczywiście
to nie tłumaczy magicznego przepowiadania ludziom śmierci. Ale i ta
swoista cudowna moc może być daleka od metafizycznych aspektów.
Być może to umiejętność czytania ciała ludzkiego na wzór
innych tworów natury. Być może nauczył się przeglądać jak w
lustrze naturze i intuicyjnie czytać w jej tworach. To znamienne jak
wiele wie o swoich pacjentach, czasem stając się nie tylko
uzdrowicielem, ale i duszpasterzem. Oschłym, racjonalnym, ale
jednak przewodnikiem. Bo wcale nie chcę przechylić działań
Mikolaski w stronę racjonalizmu czy nawet wyrachowania. Nie
przypadkowo jedne z najpiękniejszych scen- choć zabrzmi to
groteskowo- to właśnie badanie próbek moczu pod światło. Te
obrazy mają w sobie specyficzną poezję, magiczną aurę, coś
rytualnego, dotykającego sfery sacrum.
Jest coś przy okazji
fascynującego, że drogą do poznania emocji, może nawet duszy jest
analiza moczu. To pozwala bohaterowi dojrzeć w każdym pacjencie
jednostkę- każdy jest dla niego odrębnym bytem. Ale tu kolejny
paradoks - jednocześnie bowiem nie dostrzega w nich konkretnych
ludzi, a jedynie jednostkę chorobową. Jego humanizm jest więc
specyficzny. Czy to jednak źle?
Liczy się dla niego tylko choroba, którą trzeba wyleczyć,
cierpienie, któremu trzeba zaradzić. Tu pada kolejne pytanie,
wątpliwość- czy empatia jest kluczowa przy leczeniu, czy jest
niezbędna? Czy bardziej liczy się skuteczność czy ludzkie
podejście do pacjenta? Bohaterowi daleko do świętości, empatia
czy otwartość na pacjenta nie są jego mocna stroną. Ale czy
przez to jest gorszym uzdrowicielem? Być może właśnie lepszym.
Bez teatralnych gestów, pustych słów, skupia się tylko na
leczeniu. Jest skuteczny i być może w ostatecznym rozrachunku to
tylko się liczy.
I jeszcze raz powtórzę
– indywidualizuje, każdego traktuje jako odrębną jednostkę. I
jest w tym leczeniu demokratyczny. Wszystko mu jedno, czy leczy faszystę
Bormanna czy komunistycznego prezydenta Zapotocky'ego, mają dla niego taką samą
wartość co wiejski chłopak. Dlatego tak usilnie walczy z
systemem. Oczywiście „walka” to duże słowo, ale przeciwstawia
się temu systemowi w imię jednostki, pacjenta. Próbuje żyć poza
ustrojem, ale jednocześnie jego wolność jest mocno uwikłana w
historię. Być może jest naiwny, utopijny w postrzeganiu świata.
Chce żyć jakby nie było wojny, okupacji, komunizmu, istnieć poza
historią. Być może to tylko brak realizmu a może franciszkańska
wiara, że liczy się przede wszystkim człowiek. To tworzy wokół
niego pozytywną aurę- myślenie, że ludzie są dobrzy, tylko trzeba im pomóc. Życie według optymistycznej formuły, iż „wszystko będzie dobrze”. Wierzy w swoje możliwości, ale też nie jest pozbawiony rozsądku. Nie jest cudotwórcą, kiedy widzi, że jest
za późno dla pacjenta, nie oszukuje go i nie obiecuje wyzdrowienia. Może się to wszystko
podobać, ale można też to odczytywać jako wcześniej wspomnianą niefrasobliwość, brak rozsądku. Kiedy zaczyna się mu palić grunt pod nogami i grozi mu więzienie, ma możliwość wyjazdu, bowiem jeden z
dawnych pacjentów gotów jest załatwić mu paszport. Ma też znajomości
w Chicago, gdzie mógłby znaleźć schronienie. A jednak zostaje. Poczucie obowiązku, a może po prostu
pycha, która prowadzi do zguby?
Pycha, a może po prostu oportunizm?
Leczenie Bormanna można przecież odczytać i tak, i tak. Choć
przeznacza pieniądze na ruch oporu, to jednak jego decyzje pachną konformizmem, załatwia sobie coś w postaci parasola
ochronnego. Interesuje go tylko leczenie, ale aby to robić,
niekoniecznie musi być etyczny. Misja leczenia nie jest bowiem zawieszona w
próżni. Holland pokazuje, że nie da się żyć poza historią, co zresztą pokazuje dramatyczna scena
z czasów wojny. Dylematy moralne zostają więc postawione
bohaterowi- czy leczenie Bormanna jest działaniem niepatriotycznym
czy głęboko humanistycznym? Czy można przeliczyć życie
faszystowskiego ludobójcy na tysiące wyleczonych rodaków? Czy idea
niesienia spokoju, pomagania w cierpieniu, dawania nadziei nie jest
ważniejsza niż inne idee? Bohater wybiera, a my musimy ten jego
wybór ocenić.
To uwikłanie człowieka w historię
jest mocno zaznaczone wspomnianą sceną egzekucji. Ale tak jak się
nie da żyć poza czasem historycznym, tak nie da się także żyć
poza swoim ciałem, poza swoją seksualnością. Wbrew jednak
zarzutom z jednej strony albo oczekiwaniom z drugiej- wątek
homoseksualny nie jest nad wyraz rozbudowany. Holland nie buduje wokół
niego całej charakterystyki bohatera, co nie oznacza oczywiście, że
nie ma on znaczenia. Ale nie najważniejszy wcale jest fakt bycia
outsiderem, kimś, kogo system komunistyczny zniewala czy próbuje
zniszczyć. Chęć takiej interpretacji się pojawia w kontekście
współczesnej rzeczywistości, którą Agnieszka Holland często i
sugestywnie komentuje. Ale na tym polega siła filmu, że jest on
bardzo daleki od prostej propagandy. „Szarlatan” to dramat
człowieka, który żyje w niezgodzie z samym sobą, który traktuje
swoje pożądanie jako grzech, jako słabość. Nie potrafi
zaakceptować siebie, pogodzić się ze sobą. Jego klęczenie na
kamieniach przed figurą Chrystusa to swoista pokuta, co jednak
ciekawe- nie nosi ona dla mnie wcale znamion religijnych, zwłaszcza
że bohater w młodości wyraźnie dystansował się od Kościoła i
religii. Bardziej wydaje się się to emanować swoistym masochizmem. Traktuje homoseksualizm
jak chorobę, jako pęknięcie na swoim wizerunku uzdrowiciela.
Zresztą być może kluczowe jest samo pożądanie, bo ktoś taki jak
on powinien żyć poza ciałem, nie być ograniczanym przez zmysły
czy fizjologię.
Fascynujące jest jak ktoś tak mocno
osadzony w naturze, jednocześnie próbuje tak usilnie wykorzenić w
sobie swoją zmysłowość, cielesność, nie potrafiąc spojrzeć na
siebie przez pryzmat biologii i praw natury. Jan wstydzi się swojej
miłości, ale wbrew pozorom nie dąży do ascetyzmu, wprost
przeciwnie- jest pełen pasji w uczuciu, zaborczy, żeby nie
powiedzieć żarłoczny. Wypełnia ona jego duszę, uwalnia go z
granic ciała, daje autentyczną wolność.
To uczucie ociepla jego wizerunek,
nadaje mu ludzki rys, posmak człowieczeństwa. Przez cały czas
wydaje się wyobcowany, zimny, żeby nie powiedzieć zmrożony,
ascetyczny emocjonalnie. Pokazują to już pierwsze sceny. Widzimy jego oschłość wobec siostry, która przyszła do niego po
pieniądze. Obojętny i protekcjonalny, świadomie i na chłodno ją
upokarza. O ile bunt wobec ojca zostaje wyraźnie zaznaczony ( choć
z przebiegu akcji jest on mało uzasadniony), o tyle nie mamy żadnych
podstaw, by zbudować jego niechęć wobec siostry. Konsternację
wzmacnia fakt, że wcześniej uratował ją przed amputacją. Ale ten
brak emocji i empatii zauważyć możemy również wobec pacjentów.
Nie odszukamy w jego sylwetce postaci dobrego doktora. To po prostu
świetny fachowiec, a może właśnie tylko szarlatan. W trakcie seansu budziło
się we mnie przekonanie, że tytuł odnosi się nie tyle do jego
działalności medycznej, co bardziej do materii ludzkiej. Jest
szarlatanem jako człowiek, ktoś, kto cały czas ucieka od siebie,
oszukuje siebie i świat. Wiele sytuacji stawia go w negatywnym
świetle. Swoisty materializm, narcystyczne zapędy, pewność siebie
granicząca z pychą, pewna pogarda dla innych, nie do końca
uzasadniona agresja czy apodyktyczna zaborczość czynią z niego
bohatera trudnego do polubienia. Bo też trudno zaakceptować go
rzucającego się z siekierą na ojca czy zmuszającego kochanka, by
ten za pomocą ziół doprowadził żonę do poronienia.
Najtrudniej wybaczyć mu jednak zdradę
kochanka w finale. By siebie ocalić poświęca Frantiska, który przez te
wszystkie lata nie tylko był, ale wspierał go, pomagał, a przede
wszystkim kochał. I nawet jeśli będziemy szukać okoliczności
łagodzących- u większości osób pojawi się chęć odrzucenia
bohatera. Ta miłość, pełna namiętności i wolności, która go
wyzwala, która jest źródłem światła, ukazuje najprawdopodobniej
jego autentyczne oblicze. Związek ten wpisuje się w romantyczne
wyobrażenia i to nie tylko w buncie przeciw obyczajowości i prawu.
Tym samym wyrzeczenie się ukochanego boli nas, widzów, i jest tak
trudne do zaakceptowania.
Ale ten Piłatowy gest nie wynika z
prostych egoistycznych potrzeb, nie jest też elementem lęku przed
śmiercią. Składa ukochanego w ofierze swojej pracy, bez której
nie może żyć. I to być może jest klucz do odczytania tej
postaci. On musi ratować życie ludziom. To jego misja – droga,
która go prowadzi. To główna różnica między nim a jego
nauczycielką, Mulbacherovą. Ona żyła w cieniu, skromnie i prosto.
Po prostu pomagała ludziom, mając świadomość swoich ograniczeń
i ciężaru zadania, które wypełniała. Mikolaska postanowił
zostać mesjaszem. Może to zresztą krzywdzące
określenie ”postanowił”, może raczej poczuł to, usłyszał
wewnętrzny głos. Nie rozstrzygając tego, nie mam wątpliwości co
do drogi, którą musi bohater według siebie iść, bez względu na
wszystko. I wszystko musi poświęcić, by wypełnić swoje
powołanie. Bo w swoim mniemaniu poświęca nie tyle kochanka ( który
wydaje się nota bene godzić z tą rolą ), co swoją miłość do
niego. W tym nie ma egoizmu, poświęca to, co dla niego
najcenniejsze, by żyć i pomagać innym. I tak odczytuję scenę,
kiedy przez moment po wyprowadzeniu z sali sądowej bohaterowie się
spotykają. W dotknięciu dłoni kochanka jest czułość i miłość. Nie
odczytuję tego gestu jako fałszywego.
Istotną do takiego odczytania wydaje mi się najmocniejsza scena filmu - moment, kiedy młody Jan roztrzaskuje nowo narodzone kocięta o skałę. Choć zwierzęta znajdują się w worku, scena jest niezwykle sugestywna w swoim okrucieństwie. Tym mocniejsza, że nas zaskakuje. Zupełnie nie jesteśmy na nią ani fabularnie, ani psychologicznie przygotowani. Budzić może absolutny szok. Ale odczytanie jej jako dowód na bezmyślne okrucieństwo jest zbyt łatwe i chyba niesprawiedliwe. Przyznać jednak trzeba uczciwie, iż scena nie jest łatwa do odczytania. Dla mnie na pewno jest ona przekroczeniem pewnej granicy (zresztą to wydarzenie spowodowało rozstanie Mikolaski i jego nauczycielki). Z jednej strony ten okrutny czyn jawi się jako swoisty akt łaski- niósł te zwierzęta, aby je utopić. I tak miały zginąć. Wybrał drastyczniejszy sposób, ale i szybszy. Z drugiej strony jest w tym wściekłość na świat, gniew, a może nawet bunt przeciw śmierci. Wyrok został już na nie wydany, a on znów staje się narzędziem w rękach kata. Widzimy jakiś rodzaj paralelizmu między tą sceną a sceną z czasów wojny. Może chce wziąć pełną odpowiedzialność za ich śmierć, dokonać świadomego wyboru, a nie być ślepym narzędziem w rękach losu. Może musiał poczuć okrucieństwo, świadomie zniszczyć jakieś istnienie, zrozumieć ból i śmierć, aby zacząć "zbawiać" świat. Wiem, że to kontrowersyjne, ale mam poczucie, że bez tego nie byłoby Jana Mikolaska, nie byłoby tych setek uzdrowień.
Wychodząc z kina, nie wiemy, kim był tak naprawdę Jan Mikolasek. Pozostaje dla nas zagadką. Szarlatan czy geniusz? Mądrość filmu polega na tym, że być może nie musimy na to pytanie odpowiadać. Kluczowe wydaje się rozstrzygnięcie: czy mu wierzymy czy nie? A ja mu wierzę. Choć nie jest mi bohaterem bliskim, choć nie mogę powiedzieć, że go lubię czy podziwiam, to mu wierzę. Przekonała mnie jedna scena, zresztą moja ulubiona,która w obrazie Holland sytuuje się gdzieś z boku. Podczas więziennego spaceru, obchodząc zdewastowany klomb, dostrzega on wśród jałowej ziemi mały kwiatek banalnego mlecza. Pochyla się nad tą rośliną z pewną czułością, widząc w niej siłę i mądrość natury. I oto dla mnie prawdziwa twarz bohatera. Kiedy go nikt nie widzi, kiedy pozostaje tylko twarzą w twarz z małym kwiatkiem. Jest w tej scenie jakiś spokój, jakaś zwyczajność, swoista harmonia, może nawet swoista miłość. W tym małym kwiatku mieści się prawda i piękno świata. Może to jest właśnie szarlataneria- znaleźć siebie w cieniu mlecza?